Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Po Jesieni Ludów – jak nazywano zwycięstwo partii Aung San Suu Kyi w wyborach do birmańskiego parlamentu w listopadzie 2020 r. – nie ma już śladu. 1 lutego armia znów przejęła tam władzę, dokonując zamachu stanu.
Najpierw nocą z niedzieli na poniedziałek zaczął szwankować internet. Około trzeciej nad ranem przestały działać komórki w stołecznym Naypyidaw. Nad ranem czasu polskiego rzecznik NLD, partii Suu Kyi, zdołał przekazać za granicę informację, że liderka ugrupowania, które z miażdżącą przewagą wygrało listopadowe wybory, została aresztowana. Jej los podzielił prezydent Win Myint. A jeszcze kilka godzin wcześniej armia, będąca też drugą siłą polityczną, zapewniała o woli poszanowania reguł demokracji.
Legitymacja zdobyta przez Suu Kyi była niezwykle silna: jej partia uzyskała więcej głosów, niż potrzebowała do ostatecznego odsunięcia wojska od wpływów, które armia miała zagwarantowane w konstytucji z 2008 r. Już po poprzednich wygranych wyborach, w 2015 r., NLD pozbyła się z władz centralnych wielu ludzi powiązanych z wojskiem.
Tym razem to armia ubiegła atak. Paradoksalnie paliwa dostarczyła jej sama Suu Kyi, która parła do wyborów, balansując na granicy prawa. Pod pretekstem zagrożenia terrorem lub pandemią głosowanie nie odbyło się w obwodach, w których NLD nie miała zwycięstwa w kieszeni. Ostatecznego wyniku to nie zmieniło – w ten sposób partia Suu Kyi dodała sobie kilka punktów do i tak pewnej wygranej – ale dziś dało armii pretekst: wojskowi twierdzą, że przyczyną ich wystąpienia są listopadowe „fałszerstwa wyborcze”. ©℗