Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Siedzę jak ten prorok na tarasie widokowym w Radkowie, naprzeciwko mnie wspaniały Szczeliniec, a ja nie wiem, co powiedzieć. Przede wszystkim – ciągle nie mogę pogodzić się z tym, co działo się w trakcie kampanii. Za każdym razem mam nadzieję, że najgorsze mamy już za sobą, że może tym razem gra będzie mniej brudna, a język mniej podły. No i, niestety, znów było na odwrót. Wychodzę z tej kampanii ubrudzony i zniesmaczony nie tylko tym, co mówili sami politycy, ale też tym, co działo się wokół nich – w publicystyce, wywiadach, internetowych komentarzach.
Symboliczna jest niezwykła kariera słowa, które w „Tygodniku” by mi wykropkowali – rym do „nie bać”. Zdumiony jestem wiarą, że jak się użyje wspomnianego słowa – lub innych mocnych słów – to się osiągnie coś więcej poza chwilową ulgą. Ta ulga jest realna, tego nie kwestionuję. W końcu mocne słowa po to w języku istnieją, żeby dawać człowiekowi poczucie mocy. To, co przeklnę, zostaje symbolicznie pomniejszone. W dodatku mogę powołać się na piękne wzory, choćby marszałka Piłsudskiego. Nie każdy jest Piłsudskim, ale może kląć jak Piłsudski – i wtedy do pewnego stopnia jakoś jest. Owszem, we własnej wyobraźni, ale przecież to ona jest najważniejsza, ona jest naszym domem i kryjówką. To, co na zewnątrz wyobraźni, mało nas na ogół interesuje.
Wanda Czubernat, która – jak mi pisze – z racji wieku przebywa teraz w strefie LBBDG („leżę bykiem brzuchem do góry”), opowiadała mi, jak któregoś razu jej mąż, zwany czule „Panczu”, pracował na podwórku, coś tam wkręcając i odkręcając. W pewnym momencie, natrafiwszy na wyjątkowo oporną śrubę, „Panczu” puścił solidną wiązankę słów. A kiedy mu już ulżyło, zorientował się, że ktoś za nim stoi. Był to nie kto inny, tylko ksiądz Tischner, który przyszedł w odwiedziny do Wandy. „To to wej”, odezwał się po chwili krępującego milczenia jegomość. „Jak ta przyklnies, to i lekcyj wkręcis. Scęść Boze, a kanys to wasa?”.
I tak to właśnie jest: ludzie przeklinają, piętnują, ośmieszają, bo im się wydaje, że „lekcyj pójdzie”. Czasem idzie, czasem nie, ale jedno jest pewne – zawsze są straty. Nikogo to jednak rozumu nie uczy.
Mówiłem na tarasie w Radkowie o panu Jerzym Turowiczu. Pan Jerzy to jest wieczna lampka przy tabernakulum w moim wewnętrznym kościele. W latach 90. wielu wylewało na niego kubły pomyj. Przeczytałem uważnie wszystko, co wówczas napisał, także jego polemiki. I nie znalazłem w nich ani odrobiny wściekłości, chęci dopieczenia komuś. Obraz tego, kogo się krytykuje, nigdy nie jest zniekształcony, nie ma tam nawet gestu zniecierpliwienia – jest niewiarygodna klasa. Wielkość człowieka wyraża się w jego stylu. Dla Turowicza ludzka godność była jedną z najwyższych wartości, dlatego nawet krytykując, pilnował każdego słowa, które mogłoby tę godność naruszyć. Może zresztą źle mówię: zapewne wcale nie pilnował. Nie musiał, on miał to w sobie.
I co z tego – powiecie – skoro przegrał. Skoro górą byli ci, co się godnością Turowicza nie przejmowali. Czy rzeczywiście? Wyobraźcie sobie świat, Polskę, Kościół w Polsce bez ludzi takich jak Turowicz, Tischner i inni. Skąd byśmy czerpali siłę i odwagę? I czy byłoby jeszcze czego bronić? ©