Historia sita

"Wyspa klucz", kolejny znakomity reportaż Małgorzaty Szejnert, przenosi czytelnika do źródeł jednego z najistotniejszych konfliktów współczesności.

31.03.2009

Czyta się kilka minut

Trudno uwierzyć, że wysepka Ellis Island, na której od końca XIX w. do 1954 r. istniała najsłynniejsza na świecie stacja dla imigrantów, nie doczekała się dotychczas solidnego opracowania po polsku. Dla ok. 2,5 mln Polaków emigrujących do Stanów Zjednoczonych było to ucho igielne, sąd dokonywany za pomocą kredowych znaków na ubraniach, testów na inteligencję, badań lekarskich i buttonhooka, niewielkiego przyrządu do zapinania guzików, który w historii tego miejsca pełnił rolę języczka u wagi. Czym tłumaczyć to milczenie? Traumą, poczuciem poniżenia, ważniejszymi zajęciami?

Sprowadzanie nowej książki autorki "Czarnego ogrodu" wyłącznie do skali polskiej byłoby jednak dla niej krzywdą, ma ona bowiem charakter uniwersalny, a Polacy są jednym z elementów międzynarodowej gry. Nad dziejami mikroskopijnej wysepki unoszą się pytania jednakowo niewygodne i niezręczne dla wszystkich, którzy kiedykolwiek postawili na niej stopę. Co więcej, mimo że Ellis Island nie pracuje już od ponad 50 lat, konflikty, jakie się na niej rozgrywały, nie straciły na znaczeniu. Sens ułożonej chronologicznie książki wydaje się oczywisty: niezależnie od tego, kto sprawował władzę nad stacją, czy był to czuły na niesprawiedliwość pułkownik John Weber, czy zimny Byron H. Uhl, emigrant w pierwszym pokoleniu Edward Corsi czy potomek pierwszych osadników William Williams, niezależnie od tego, czy na Ellis Island przewagę zyskiwali Demokraci czy Republikanie, związki zawodowe (strach przed konkurencją), pracodawcy (nadzieja na tanią siłę roboczą), cel pozostawał ten sam: wyspa była sitem, na którym pozostawał element groźny, niepełnowartościowy bądź nieprzydatny w lepszym świecie - chorzy psychicznie, kryminaliści, gruźlicy, Chińczycy, anarchiści, zbyt biedni, urodzeni w złych krajach...

Co do konieczności selekcji panowała wśród amerykańskiej kadry urzędniczej i polityków pełna zgoda, różne były jedynie opinie co do rozmiarów oczek sita. W zależności od wpływów ekonomiczno-politycznych, mogły ścieśniać się bądź rozszerzać.

Nie znikały jednak nigdy.

Nora, z której wypełzli

Można oczywiście zżymać się na bezwzględność amerykańskiej machiny urzędniczej i "Wyspa klucz", pokazując jak na dłoni arbitralność oraz bezwzględność metod selekcji, daje ku temu mnóstwo dobrych powodów. Szejnert pokazuje momenty w dziejach Ellis Island, kiedy sito skalibrowane jest tak, by wpuszczać jak najmniej biedoty z Włoch i Rosji. Przewagę zyskuje wówczas opinia, że najwartościowszym materiałem ludzkim są imigranci z krajów anglosaskich, Niemiec i Skandynawii; również momenty, kiedy wykształcony kryminalista ma większą szansę na wstęp do raju niż pracowity biedak; również chwile, kiedy za chorych psychicznie uważa się osoby źle znoszące trudy długotrwałej podróży. W tym wątku zdarza się zresztą jedyny na kartach książki moment, kiedy autorka, konsekwentnie schowana za opowiadanymi historiami, traci zimną krew. Pisze: "Wydawałoby się, że Wallis obejmuje stacje w łatwym momencie. Odeszło wojsko, zabrało rannych, mija czerwona panika. Nic bardziej mylnego - chwila nie jest dobra, i to nie ze względu na nieludzkość praw imigracyjnych; ludzkie nie były nigdy".

Ekskluzywizm Stanów Zjednoczonych pokazany jest więc przez autorkę bez ogródek i można się w tych obrazach poniżenia dopatrzyć związków z późniejszymi działaniami europejskich fachowców od eugeniki i ras. Podział na ludzi i podludzi jest na wyspie wyraźny. Zapytajmy jednak, czy jakiekolwiek metody selekcji imigrantów można uznać za sprawiedliwe? Czy możliwa jest sytuacja, kiedy z decyzjami urzędnika na Ellis Island lub - żeby przenieść dawne doświadczenia w teraźniejszość - w konsulacie krakowskim przy

ul. Stolarskiej albo warszawskiej ambasadzie, nie będzie wiązała się ludzka krzywda? I dalej: czy Amerykanie, budując stację dla imigrantów, różnili się w istotny sposób od innych narodów? Historia nowożytna nie zna krajów, które stosowałyby metodę szeroko otwartych drzwi. Wszędzie, niezależnie od szerokości geograficznej, istnieje funkcja urzędnika obracającego na palcu wskazującym klucz do drzwi wejściowych i Ellis Island nie jest tu wyjątkiem. Od wysepki z widokiem na Statutę Wolności do przejścia w Medyce wcale, wbrew pozorom, nie tak daleko. Niecodzienna jest jedynie skala zjawiska opisywanego przez Szejnert - w latach 1892-1954 nowojorski port przyjął 16 mln imigrantów, przeważająca większość przeszła przez machinę urzędniczą na wyspie, nieco ponad 600 tys. zostało odesłanych do krajów rodzinnych.

Jeśli więc ukryte ostrze tej gorzkiej książki miało być wymierzone w politykę Stanów Zjednoczonych, kraju, w którym za fasadą demokracji stosowane były praktyki segregacji i wykluczenia, to trudno zaakceptować je bez zastrzeżeń. Tym trudniej, że na Ellis Island bezwzględność nieustannie siłuje się z humanitaryzmem. Na przykład John B. Weber, pierwszy komisarz wyspy, notuje pełne patosu słowa, które zdradzają jego głęboką wrażliwość na los biedoty z Europy Wschodniej. Po podróży do carskiej Rosji pisze: "To nieludzkie z naszej strony wpychać tych ludzi z powrotem do nory, z której wypełzli. Kiedy tak czynimy, wytrącamy znicz z wyciągniętej ręki naszej Bogini Wolności w pięknej nowojorskiej zatoce".

Opoka, muł i gruz

O publicystycznym naddatku tego reportażu pisać jednak trudno. Małgorzata Szejnert nie ułatwia na szczęście zadania, poza cytowanym powyżej fragmentem i krótkim posłowiem nie wychodząc nigdzie na plan pierwszy. Autorka "Czarnego ogrodu" wystrzega się jak ognia dominującej coraz bardziej w Polsce formuły pełnego emocji reportażu pierwszoosobowego i zalewającej ten gatunek waty słownej w rodzaju "Siedzę nad brzegiem Atlantyku, popijając latté, na myśl o Ellis Island i spotkaniu z Janet Levine ogarnia mnie fala wzruszenia". Żadnych łzawych historii, rozczulania się nad ciężkim losem autora tekstu w książce nie znajdziemy. To piękny i świadomy zabieg - jeszcze w czasach pracy w "Gazecie" autorka bezlitośnie wycinała z tekstów reporterskich zbędny autotematyzm.

Dyscyplina widoczna jest właściwie w każdym zdaniu i służy podstawowemu zadaniu: reporterka nie postawiła sobie za cel promocję własnej osoby, tylko opis pewnej historii. A historię reporter powinien opowiadać poprzez detal, stylem suchym, choć tętniącym od ukrytych emocji.

Dlatego "Wyspa klucz" - szybka, dynamiczna opowieść, złożona z rozdziałów tak krótkich jak pobyt większości imigrantów na wyspie - roi się od szczegółów, cyfr, elementów ubrań, nazw chorób, nazw gatunków ryb buszujących w wodach przybrzeżnych, jest katalogiem drobnych zdarzeń, które złożyły się na Ellis Island, jak choćby w tym wstrząsającym fragmencie: "Obliczono, że w dniach największego napływu, kiedy Ellis przyjmuje cztery-pięć tysięcy osób, każdy lekarz ma na zeskanowanie wzrokiem jednego człowieka mniej więcej sześć sekund. O doktorach inspekcyjnych, zwanych także liniowymi, mówi się coraz częściej - sześciosekundowi. Jeżeli sześciosekundowy coś zauważy i uzna, że potrzebne są dalsze dokładniejsze badania, musi im nadać kierunek za pomocą kredy. Na ubraniu osoby podejrzanej o defekt psychiczny rysuje X. Jeśli defekt psychiczny jest bardzo prawdopodobny - ujmuje X w kółko. B to grzbiet (back), C - zapalenie spojówek (conjunctivitis), CT - jaglica (trachoma), E - inne choroby oczu (eyes), F - twarzy (face), Ft - stopy (feet), G - wole (goiter), H - serce (heart), K - przepuklina (hernia), N - szyja (neck), P - badanie i płuca (physical and lungs), Pg - ciąża (pregnancy), Sc - skóra głowy (scalp), S - otępienie (senility)".

W tym katalogu detali znalazły się też szczegóły, które urastają do rangi wielkich symboli, konstruujących osnowę książki. Pierwsi osadnicy schodzili na ląd po skale Plymouth Rock - potężnym bloku kamiennym wystającym z wody. Ellis Island, w większości sztuczna wyspa, powstaje "z mułu, gliniastego piachu i żwiru (...) dochodzą do tego szczątki zabudowań pierwszej stacji, strawionej ogniem, i gruz skalny z tuneli metra nowojorskiego. Wszystko to spaja gorący popiół z elektrociepłowni". Kto wie, czy nie jest to najmocniejsze zestawienie w książce, symbol ekskluzywizmu, pokazujący istotę amerykańskich podziałów społecznych. Pierwsi biali Amerykanie mieli pod sobą opokę. Imigranci z końca XIX w. idą ku szczęściu po mule i gruzach.

***

Wróćmy na koniec do pewnego detalu, do buttonhooka i prywatnych historii imigranckich. "Wyspa klucz" wypełnia lukę w prehistorii polskich rodzin, odsłaniając szczegóły i emocje, które nie przetrwały w przekazywanych z pokolenia na pokolenie opowieściach. Drobiazgowość tej narracji i plastyczność opisu sprawia, że staję nagle obok swojej prababki, która 30 września 1911 r. wypłynęła z Rotterdamu statkiem "Rotterdam", trzecią klasą, razem z 2,5 tys. biedaków. W domu zachowały się okruchy jej opowieści: choćby taki, że każdego dnia piła kubek słonej wody.

Dzięki Szejnert wiem znacznie więcej: widzę teraz prababkę, najpierw na najniższym pokładzie, jej tobół pod łóżkiem przesuwa się pewnie z jednej strony na drugą, bo na skrzynie nie było miejsca. Na dolnym pokładzie śmierdzi, brakuje wody i toalet. Najlepsze łóżka to te zaraz przy schodach, jest tam przewiew. Podróżni mają wódkę i kiełbasę. Boją się odry. Są kobiety tuż przed rozwiązaniem.

Po 11 dniach podróży prababka trafia na wyspę. Ktoś twierdzi, że postać ze zniczem w ręku, wyłaniająca się z mgły, to Krzysztof Kolumb. Ten niespotykany owoc z pomarańczową skórką to pomarańcza. A to banan. Kształty domów na dalekim brzegu mylą się z górami. Potem kolejka, lekarz z przyrządem do odpinania guzików. Haczyk znakomicie nadaje się do odwijania powieki, można tam zajrzeć i autorytatywnie stwierdzić, czy imigrant przywiózł ze sobą zakaźną jaglicę. Jeśli tak, imigrant musi wracać. Prababka musi wrócić na Suwalszczyznę.

Drzwi do lepszego świata pozostają przed nią zatrzaśnięte na głucho. "Wyspa klucz" pozwala poczuć smak tej klęski.

Małgorzata Szejnert, Wyspa klucz, Znak, Kraków 2009.

MAŁGORZATA SZEJNERT - (ur. 1936) jest dziennikarką i pisarką. Przez 15 lat prowadziła dział reportażu w "Gazecie Wyborczej". Autorka m.in. książek "Borowiki przy tempajku" (1972), "Śród żywych duchów" (1990). Jej głośna opowieść o katowickim Giszowcu - "Czarny ogród" (2007) została uhonorowana Nagrodą Mediów Publicznych Cogito.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2009