Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wyobraźmy sobie taką sytuację: cofający samochód potrącił przechodnia, ale kierowca tego nie zauważył i odjechał. Uderzenie nie było silne, jednak na chodniku leży nieprzytomny mężczyzna. Gromadzą się gapie, ktoś nachyla się, żeby sprawdzić, czy mężczyzna oddycha. „Pijany”, oznajmia ten, który się nachylił, bo wyczuł zapach alkoholu. Niektórzy robią zdjęcia komórką. „Zapamiętaliście numery tego, który odjechał?” – pyta ktoś. „Szkoda człowieka – dodaje ktoś inny – ale sam sobie winien”. Ludzie kiwają głowami, w końcu ktoś przypomina sobie, że przecież trzeba wezwać pogotowie i policję.
Ta sama sytuacja może jednak wyglądać inaczej. Jeden ze świadków może próbować zatrzymać samochód, który potrącił mężczyznę. Drugi w tym czasie – zadzwonić po pomoc. Ten, który wyczuł zapach alkoholu, może sprawdzić, czy mężczyzna rzeczywiście jest nieprzytomny, i podać pogotowiu dokładne informacje. Może wśród zgromadzonych znajdzie się ktoś, kto wie, jak udzielać pierwszej pomocy...
Wydaje się, że różnica między tymi dwiema scenami jest niewielka. Ostatecznie przypadkowi przechodnie mogą pomóc tylko trochę. Niemniej ta niewielka różnica jest istotna. W drugim przypadku nikt nie komentuje tego, kim jest ofiara, ani nie robi jej zdjęć. Wszyscy starają się pomóc, nie osądzając. Tworzy się spontaniczna wspólnota, którą można nazwać – solidarnością.
Na ogół myślimy o solidarności jako czymś, co pojawia się w obliczu nadzwyczajnych wyzwań. Kiedy Rosja znów napadła na Ukrainę i w stronę Polski ruszyli uchodźcy, wielu z nas pospieszyło z pomocą. Jedni służyli samochodami, inni rozdawali posiłki albo pomagali doładować telefony. Wielu ludzi z dnia na dzień zdecydowało, że będą wolontariuszkami i wolontariuszami, że przyjmą uciekających do swoich domów, zorganizują im miejsca w przedszkolach i szkołach.
Podobnie część z nas reaguje, kiedy słyszy o katastrofach, zwłaszcza gdy dzieją się blisko. Ale nawet wtedy, gdy dochodzi do nich daleko, na drugim końcu świata, również potrafimy być ofiarni. Bywamy solidarni, gdy trzeba zebrać pieniądze na skomplikowaną operację, zakup wózka inwalidzkiego czy przygotowanie paczki dla rodziny, która nie ma za co zorganizować świąt.
Za każdym razem, kiedy czytam, że ludzie potrafią ofiarować coś innym, chociaż ich nie znają i nigdy na oczy nie zobaczą, przeżywam osobliwe wzruszenie. I nigdy nie zrozumiem tych, którzy taką solidarność wyśmiewają. To prawda, że nie rozwiązuje ona problemów świata. Niemniej jest swoistym wstępem, podtrzymywaniem świadomości, że jesteśmy odpowiedzialni za siebie nawzajem. Że nasze losy są połączone.
Solidarność powinna stać się naszym sposobem bycia. Codzienną praktyką, czymś tak naturalnym, jak troska o samych siebie. Nie możemy być po prostu „zajęci swoimi sprawami”. Jesteśmy odpowiedzialni również za sprawy świata jako całości. Nie na wszystko mamy wpływ, nie każdej biedzie możemy zaradzić. Niemniej mamy w tym świecie swój udział, swoją cząstkę, nasze wybory często decydują o czyimś być albo nie być. Jeszcze mocniej odczuwamy to, kiedy bieda pojawia się blisko nas i ma twarz konkretnego człowieka.
Przed pomaganiem, zaangażowaniem się w budowanie wspólnoty solidarności powstrzymują nas często różne mity. Jeden z nich podpowiada np., że każdy sam jest winien swojej biedy, a solidarność jedynie utrwala w ludziach złe nawyki. Z mitów bierze się też niechęć do pomagania takim czy innym „obcym”. Mitem wreszcie jest przekonanie, że o sile społeczności decydują jej najsilniejsi przedstawiciele, a nie jak najgęstsza sieć powiązań. Wszystkie te mity nieraz już zemściły się w historii.
Solidarność – ta, która sięga daleko, i ta potrzebna blisko – jest przezwyciężeniem tych i podobnych mitów. Pozwala zobaczyć rzeczywistość taką, jaka ona jest: bez upiększeń, ale też bez uprzedzeń. ©