Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Meksykanie słyną z tego, że inaczej niż my radzą sobie z ludzką śmiertelnością, brawurowo łącząc katolickie imaginarium i rdzenną kulturę. Film „Totem” Lili Avilés wydaje się mieć niewiele wspólnego z tamtymi rytuałami – pewnie dlatego, że rozgrywa się w środowisku artystycznej bohemy i tamtejszej mocno zeuropeizowanej klasy średniej. Jest jednak ktoś, kto doświadcza tego wszystkiego zupełnie na surowo, nieomal organicznie i właśnie takie spojrzenie przenika ów niezwykły film, intymny i hałaśliwy równocześnie.
Mała Sol (w tej roli fenomenalna Naíma Sentíes) domyśla się, że organizowane z pompą urodziny jej taty mogą być także pożegnaniem. Z nosem klauna, w tęczowej peruce, przygotowuje z tej okazji program artystyczny. W ogóle cały film wielkimi przygotowaniami stoi: w domu babci, gdzie aktualnie przebywa chory, od rana trwa wielkie sprzątanie, pieczenie ciast, szykowanie prezentów, odświętnych koafiur i kreacji. Każdy z członków tej licznej, wielopokoleniowej rodziny ma tutaj swój czas ekranowy, bo też każdy inaczej wypełnia sobą finałowe odliczanie. I Avilés potrafi fantastycznie rzeźbić w domowym chaosie. Wścibska kamera Diega Tenoria zagląda również tam, gdzie rzekomo nie wypada, na przykład do łazienki, oczywiście wiecznie zajętej. Albo do zaciemnionego pokoju z aparaturą medyczną, gdzie skrajnie wyczerpany chorobą, choć młody jeszcze Tona (Mateo García Elizondo) ukrywa się przed rodzinnym zgiełkiem.
Jedynie tam nie wolno przebywać ruchliwej i wszędobylskiej siedmiolatce. Wraz z nią zaglądamy więc w inne zakamarki domu i podglądamy jego mieszkańców, pracowników czy gości. Wśród nich jest dziadek pielęgnujący drzewko bonsai, znudzone nastolatki z nosem w ekranach, jest ciotka, która z rozpaczy się upija i przypala tort… W obliczu tego, co dzieje się tuż obok, ich hiperaktywna krzątanina musi mieć posmak absurdu. Ale skoro za obiektywem stawia się umownie wrażliwego dzieciaka, nie dziwi w „Totemie” lekkie zakrzywienie rzeczywistości. Dlatego tak zabawny jest staruszek z elektroniczną krtanią, krewna zajęta w takich chwilach ujędrnianiem swoich pośladków, oczyszczanie wnętrz z niskich wibracji i duchów czy zbiorowa „terapia kwantowa” w intencji chorego. Każdy bowiem próbuje sobie jakoś radzić z powolnym odchodzeniem Tony i w ogóle z odchodzeniem. Ten niepokój wyraża wprost jedynie Sol, zadająca pytania o koniec – dziecinne, acz wcale nie naiwne – swojemu telefonowi.
Avilés uruchamia na ekranie istny kosmos, wypełniony ludźmi, zwierzętami, rzeczami. W jednej ze scen dziewczynka przyczepia żywe ślimaki do wiszących na ścianach obrazów olejnych, jakby chciała wpuścić życie w to, co nieodwołalnie martwe. Dowiadujemy się, że wcześniej były tam płótna jej ojca – za chwilę opuszczą dom na zawsze. Uderza naturalna cielesność dziecięcego mikroświata, a zarazem zmysłowego babińca, jako że w umierającym domu roi się przede wszystkim od kobiet i to one wypełniają go swoją energią. Pracują między innymi na to, by Tona, odrzuciwszy chemioterapię, mógł zostać pięknie pożegnany przez najbliższych.
Meksykańska reżyserka dotyka tych spraw bez sentymentalizmu. Jej kino, nasycone szczegółem i atmosferą, wyzbyte jest emocjonalnych gier, co w przypadku tak ciężkiego tematu, na dodatek naznaczonego osobistymi doświadczeniami (jej córka we wczesnym dzieciństwie straciła ojca) musiało być nie lada wyczynem. Oglądamy wszakże film o dziecięcej tęsknocie, o wypatrywaniu ukochanego taty, który gaśnie powoli gdzieś za ścianą i z jakichś powodów jest izolowany od własnej córki.
Gdy wreszcie dochodzi do spotkania (najbardziej przejmujący moment filmu), ojciec dostaje w prezencie drewnianą, być może aztecką zabawkę, która pozwala odczytywać obrazy z rozsypanych nasion. Takim kalejdoskopem wydaje się sam „Totem” jako obraz polifoniczny i zmiennokształtny, poruszany czułą (także w znaczeniu: superprecyzyjną), ale przecież nie czułostkową ręką. A tam, gdzie ezoteryk szukałby niskich czy wysokich wibracji, Avilés znajduje własną częstotliwość drgań, rozpiętą między mikroobserwacjami codzienności a metafizycznymi szczelinami.
Dlatego banałem byłoby stwierdzenie, że to po prostu film o godzeniu się ze śmiercią. Jest coś ekstatycznego w tej antycypacji żałoby z udziałem ciągle żywego, wspomaganego morfiną bohatera i towarzyszących mu przyjaciół. W trakcie urodzinowego przyjęcia otrzymują maski z jego podobizną, jakby w ten sposób w każdym z nich miała przetrwać cząstka Tony. Ktoś wspomina o mezoamerykańskiej koncepcji czasu: ma charakter cykliczny, lecz zamiast powracać do tego samego punktu, pnie się spiralnie ku górze – podobnie obecny będzie Tona w życiach swoich bliskich. Przy tej okazji warto podkreślić, że „Totem” nie jest dziełem pięknoduchowskim, oderwanym od ziemi, przesadnie zmetaforyzowanym. Wręcz przeciwnie, mocno trzyma się konkretu (w jakim filmie widzieliście kubeczek menstruacyjny?), wyraźnie naśladuje estetykę dokumentalną i jednocześnie zawiera dyskretny komentarz społeczny, skupiony na klasowych i etnicznych różnicach. Jesteśmy w Meksyku, czyli kraju, który na każdym kroku przypomina poruszony kalejdoskop.
Zaczynająca swą edukację od teatru Avilés wie, jak rozegrać ograniczony czas (wszystko dzieje się w jednym dniu) i przestrzeń (nie wychodzimy poza obręb domu z przyległościami). Znać w tym jej fascynację Johnem Cassavettesem czy Lucrecią Martel, czyli kinem łączącym w sobie żywioł improwizacji i ponadprzeciętną świadomość kinowego języka, którego reżyserka uczyła się nie w szkołach, lecz na planach filmowych. Nie uświadczysz więc w „Totemie” klisz z gatunku „świat oczami dziecka” lub „życie na przekór śmierci”. A witalność, którą tak afirmuje, wyraża się najpełniej w sposobie opowiadania – w jego rozwibrowaniu, pozwalającym przeżywać wraz z bohaterami najbardziej sprzeczne emocje. I podążać za najmłodszą (prawie) spośród nich poprzez domowy labirynt, złożony z niedomówień, ekscesów i rutyny. Bo ta ostatnia również pomaga przezwyciężyć nieubłaganą linearność czasu.
TOTEM („Tótem”) – reż. Lila Avilés. Prod. Meksyk 2023. Dystryb. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty. W kinach od 12 stycznia.
Lila Avilés to reżyserka, scenarzystka i aktorka. Zasłynęła jako twórczyni filmu „La camarista” (2018), który był meksykańskim kandydatem do Oscara. Podobnie jej następny tytuł, „Totem”, nagrodzony przez Jury Ekonomiczne w Berlinie i zakwalifikowany na tzw. krótką listę oscarowych nominacji. Inspiracją dla niego stały się osobiste przeżycia reżyserki i jej siedmioletniej córki.