Najważniejsza depesza dwudziestego wieku: dlaczego została wysłana za wcześnie i co z tego wynikło

Edward Kennedy, korespondent Associated Press, jako pierwszy przekazał światu wieść o końcu II wojny światowej, najstraszniejszej w dziejach. Zamiast wiecznej sławy spotkało go jednak potępienie. Został okrzyknięty przykładem wszystkiego, co w dziennikarstwie najgorsze.
w cyklu STRONA ŚWIATA

03.05.2024

Czyta się kilka minut

Podpisanie bezwarunkowej kapitulacji Niemiec. Od lewej: płk. Wilhelm Oxenius, gen. Alfred Jodl i adm. Hans-Georg von Friedeburg. Reims, 7 maja 1945 r. // Fot. Mondadori Collection / Universal Images Group / Forum
Podpisanie bezwarunkowej kapitulacji Niemiec. Od lewej: płk. Wilhelm Oxenius, gen. Alfred Jodl i adm. Hans-Georg von Friedeburg. Reims, Francja, 7 maja 1945 r. // Fot. Mondadori Collection / Universal Images Group / Forum

Takie wieści, najważniejsze, najpilniejsze, w serwisach agencji informacyjnych zapowiada się jako flash, mig, błysk. Zaznacza się je inną czcionką, wielkimi literami, czerwoną barwą. Kiedyś, gdy lądowały na taśmach dalekopisów, o ich nadejściu powiadamiały dodatkowo zamontowane w maszynach dzwonki. Nie wolno ich przegapić. Składają się z kilku zaledwie słów i zapowiadają jedynie pełniejszą wiadomość, która za chwilę pojawi się jako bulletin, krótki, dwu-, trzyzdaniowy, pilny komunikat.

Taką właśnie najpilniejszą, najważniejszą wiadomość w majowy dzień roku 1945 przekazała w świat amerykańska agencja informacyjna Associated Press.

FLASH: Alianci oficjalnie ogłosili bezwarunkową kapitulację Niemiec.

A chwilę potem.

BULLETIN: Dziś o 2.41 czasu francuskiego Niemcy złożyły bezwarunkową kapitulację wobec zachodnich sojuszników i Rosji.

Wreszcie przyszedł czas na właściwą depeszę.

Associated Press: Reims, Francja, 7 maja 1945: Dziś o 2.41 miejscowego czasu (czyli 20.41, 6 maja, czasu nowojorskiego) Niemcy złożyły bezwarunkową kapitulację wobec zachodnich sojuszników i Rosji. Doszło do niej w niewielkim, szkolnym budynku z czerwonej cegły, w którym mieści się kwatera główna gen. Dwighta D. Eisenhowera. (…) Koniec działań wojennych w Europie, największej, najkrwawszej i najkosztowniejszej wojny w dziejach ludzkości.

Telefon od generała

Edward Kennedy dobiegał czterdziestki i pracował jako dziennikarz Associated Press. Był korespondentem podczas wojny domowej w Hiszpanii, a gdy wybuchła II wojna światowa, pisał o niej z północnej Afryki, z Sycylii i Włoch, w końcu zaś objął biuro agencji w Paryżu. Na ostatnie lata wojny przeniósł je do wynajętego pokoju w hotelu Scribe (dzisiaj pięciogwiazdkowym przybytku hotelowej korporacji Sofitel), który na swoją kwaterę wybrali oficerowie prasowi z najwyższego dowództwa wojsk sojuszniczych. Sztab dowództwa i naczelny wódz, amerykański generał Dwight Eisenhower, przenieśli się już z Paryża do odległego ok. 150 km na wschód Reims.

Wojna dobiegała końca. Niemiecka stolica, Berlin, została zdobyta 2 maja, a trzy dni wcześniej Adolf Hitler odebrał sobie życie. Amerykańskie i brytyjskie wojska stały nad Łabą. Niedobitki niemieckiej armii trzymały ostatnie reduty na kurczącym się terytorium między Dreznem i Pragą a Innsbruckiem i Zagrzebiem oraz w północnych Włoszech, przy granicy ze Szwajcarią. Kennedy, podobnie jak inni dziennikarze, spodziewał się, że lada chwila zwycięzcy sojusznicy ogłoszą, że wojna się skończyła. Kiedy więc w niedzielę 6 maja wieczorem zadzwonił telefon i w słuchawce usłyszał głos generała Franka Allena, głównego oficera prasowego naczelnego dowódcy, nie był nawet zdziwiony, lecz jedynie podekscytowany.

Generał Allen powiedział, że kompletuje grupę dziennikarzy, których jeszcze tej nocy zabierze do kwatery głównej Eisenhowera w Reims. Będą świadkami czegoś, jak to ujął, bardzo ważnego. Kennedy nawet nie dopytywał, a jako szef biura zdecydował, że pojedzie sam. Nie chciał się nikim wysługiwać w tak ważnej misji, a jako dziennikarz nie zamierzał też pewnie przegapić takiej gratki jak kapitulacja III Rzeszy i ostatni akt kończący wielką wojnę.

Kapitulacja w imieniu rządu Rzeszy

W podróż do Reims generał Allen zabrał 17 wybrańców, dziennikarzy z USA, Wielkiej Brytanii, Kanady i Australii. Dopiero na lotnisku, gdy siedzieli już w wojskowym samolocie, powiedział im to, czego się domyślali: będą świadkami, jak Niemcy składają kapitulację. Zaznaczył jednak, że wiadomość o tym, co zobaczą i usłyszą, będą mogli przekazać dopiero, gdy zgodzi się na to naczelne dowództwo. Wszyscy słuchający go dziennikarze przytaknęli i obiecali, że bez zezwolenia nie puszczą pary z ust. Uznali, że z jakiegoś nieznanego im powodu dobro sprawy wymagało, by wstrzymali się z przekazaniem w świat wiadomości o końcu wojny. „Jak mus, to mus” – pokiwali z rezygnacją głowami.

W tamtych czasach korespondenci wojenni wierzyli, że ich rolą jest przynosić wieści, ale także służyć sprawie zwycięstwa. Nosili wojskowe mundury z dystynkcjami, nierzadko także pistolety, i uważali żołnierzy za towarzyszów broni, którym winni są wsparcie. Swoimi opowieściami starali się przekazać prawdę o wojnie, ale tak, by natchnąć rodaków nadzieją i wiarą, że racja jest po ich stronie, wyrzeczenia i ofiary nie są nadaremne, a wygrana pewna. Bez protestu poddawali się wojskowej cenzurze i milczeli, kiedy dowództwo prosiło ich o milczenie.

Wiele lat po wojnie jeden z jej kronikarzy, Phillip Knightley, napisał książkę, w której nazwał swoich towarzyszy wojennymi zapiewajłami. „Czuję zażenowanie wspominając, co żeśmy pisali podczas wojny – wyznaje mu jeden z kolegów po piórze. – Służyliśmy za narzędzia machinie propagandowej naszych rządów. Na początku cenzorzy próbowali jeszcze coś nam narzucać, ale szybko sami staliśmy się swoimi własnymi cenzorami i zapiewajłami wojny. W tamtych czasach nie mieliśmy pewnie wielkiego wyboru, ale na miłość Boską, naprawdę nie ma się czym chwalić. To nie było wcale dobre dziennikarstwo. To w ogóle nie było dziennikarstwo”.

Cała ceremonia kapitulacji trwała niewiele ponad kwadrans. Podpisał ją generał Alfred Jodl, szef sztabu niedobitków armii niemieckiej, który wieczorem przyleciał do Reims z Flensburga w północnych Niemczech, dokąd po upadku Berlina przeniósł kwaterę główną Karl Dönitz, namaszczony przez Hitlera na następcę. Jodl przywiózł ze sobą pełnomocnictwa upoważniające go do podpisania kapitulacji w imieniu rządu Rzeszy.

Wprowadzono go do niewielkiej, szkolnej izby, pełnej stojących pod ścianami dziennikarzy. Poza nimi i Jodlem w pomieszczeniu byli jeszcze amerykański generał Walter Bedell Smith, który w imieniu aliantów przyjmował kapitulację, a także generałowie: radziecki Iwan Susłoparow i francuski François Sevez, zaproszony jako świadek. Jodl usiadł za stołem, podpisał rozłożony przed nim dokument, wstał i powiedział do Bedella: „Panie generale, z tym oto podpisem naród niemiecki i armia niemiecka na dobre i złe oddają się w ręce zwycięzców”. Był poniedziałek, 7 maja, godzina 2.41 w nocy. Kapitulacja miała wejść w życie nazajutrz, 8 maja, o godzinie 23.01 czasu lokalnego.

Zakaz informowania, że wojna się skończyła

Dziennikarze, pomni prośby o zwłokę, układali w myślach depesze o końcu wojny, gdy generał Allen zakomunikował, że wolno im będzie je nadać dopiero za 36 godzin. Półtora dnia! Kapitulację podpisano w poniedziałek przed świtem, ale świat miał się dowiedzieć o tym dopiero we wtorek o trzeciej po południu. Nie sprzeciwiali się, gdy powiedziano im, że to dowództwa jako pierwsze muszą powiadomić swoje wojska o kapitulacji, że trzeba zrobić wszystko, by walki ucichły w tym samym czasie w całej Europie. Dziennikarze rozumieli to i gotowi byli czekać. Ale nie półtora dnia.

Co gorsza, generał Allen wyjawił w najlepszej wierze, iż powodem zwłoki nie byli nawet generałowie i ich żołnierze, ale przywódcy zwycięskich mocarstw: Związku Sowieckiego, USA i Wielkiej Brytanii. Stalin uparł się, żeby Niemcy złożyli kapitulację przed jego marszałkami na gruzach zdobytego przez czerwonoarmistów Berlina. Alianci nie przykładali do tego aż tak wielkiej wagi, więc się zgodzili. Uzgodniono, że ostateczną kapitulację Niemiec przyjmie w Berlinie jego zdobywca, marszałek Gieorgij Żukow, a złoży mu ją naczelny dowódca niemieckich wojsk feldmarszałek Wilhelm Keitel. I że nastąpi to dopiero 8 maja, a do tego czasu nikt nie może się dowiedzieć, że w Reims Niemcy już się poddali i że wojna tak naprawdę się skończyła.

Dziennikarze byli oburzeni. Żądano od nich, by zataili najważniejszą wiadomość tylko po to, żeby dogodzić politykom. Generał Allen powiedział, że jest mu przykro, ale Eisenhower już podjął decyzję i jest ona nieodwołalna. Niepocieszonych korespondentów odwieziono na lotnisko, gdzie czekał już na nich samolot do Paryża.

Mimo narzuconego dziennikarzom nakazu milczenia jeszcze w samolocie zaczęli wyścig o lepsze miejsca na starcie do biegu, który – choć z opóźnieniem – miał się przecież w końcu rozpocząć.

Korespondenci wojenni akredytowani przy dowództwie wojsk sojuszniczych nadawali swoje depesze za pomocą telegrafów i telefonów, nad którymi nadzór sprawowali oficerowie odpowiedzialni za łączność, ale także informację, cenzurę i propagandę. To oni jako pierwsi przeglądali je i – jeśli uznawali to za konieczne – redagowali, i to od nich zależała kolejność, w jakiej wysyłane były do redakcyjnych centrali.

Korespondent agencji United Press, konkurentki Associated Press i Kennedy’ego, pomyślał o tym zawczasu. Wykalkulował sobie, że jeśli jako pierwszy wsiądzie w Reims do samochodu wiozącego dziennikarzy na lotnisko, to wysiądzie z niego ostatni i ostatni wejdzie do samolotu, ale w Paryżu wyjdzie z niego jako pierwszy. Będzie miał więc największe szanse, by jako pierwszy zgłosić się również do cenzury i jako pierwszy zarezerwować wojskowe łącza telegraficzne. Jeszcze w Reims zadzwonił do paryskiego biura i przykazał, żeby przed lotniskiem czekał na niego samochód. Plan wypalił. Wojskowi cenzorzy i łącznościowcy wpisali korespondencję UP o końcu wielkiej wojny jako pierwszą do nadania. Wystarczyło już tylko czekać, aż naczelne dowództwo na to zezwoli.

Edward Kennedy dyktuje depeszę

Kennedy zdał sobie sprawę, że przegrał najważniejszą gonitwę i że konkurenci pierwsi ogłoszą koniec wojny. Uprzedził go zresztą także korespondent agencji International Press Service (kilkanaście lat później UP i IPS połączyły się w agencję informacyjną United Press International). I nic już na to nie mógł poradzić. Chyba że nie dotrzymałby umowy i w tajemnicy przed innymi złamał nałożone na wszystkich embargo.

Na zwołanej przed południem kolejnej konferencji prasowej w hotelu Scribe wojskowi jeszcze raz przypomnieli, że wiadomość o końcu wojny wolno będzie przekazać dopiero nazajutrz po południu. Dziennikarze nie wierzyli jednak, że tajemnicę uda się utrzymać aż tak długo. I mieli rację.

Już po południu, w przemówieniu wygłoszonym w jednej z niemieckich rozgłośni radiowych wieść o kapitulacji Trzeciej Rzeszy przekazał Johann Ludwig von Krosigk, pruski graf i szef dyplomacji w rządzie admirała Karla Dönitza. Pozwolili mu na to alianci, żeby niedobitki Wehrmachtu zostały powiadomione o końcu wojny i złożyły broń.

W hotelu Scribe Kennedy przeglądał francuskie depesze. Zapowiadały ważne przemówienie generała Charles’a de Gaulle’a, a generał François Sevez opowiadał dziennikarzowi gazety „Le Figaro”, czego był świadkiem w Reims. Popołudniówki pisały, że w Londynie, przy Downing Street, instalowane są głośniki, przez które ma zostać nadane orędzie premiera Winstona Churchilla.

Kennedy bił się z myślami. Uznał, że embargo na wiadomość o końcu wojny zostało odwołane albo złamane, tak czy siak – przestało obowiązywać. Zadzwonił do Allena, aby się upewnić, ale powiedziano mu, że generał jest zbyt zajęty, żeby rozmawiać z dziennikarzami. Zwrócił się więc do naczelnego wojskowego cenzora i oznajmił mu, że skoro niemieckie radio mówi otwarcie o tym, czego mówić zabroniono, on również zamierza przekazać wieści do centrali. „A róbże, co chcesz” – usłyszał w odpowiedzi.

Poza oficjalnymi liniami telegraficznymi i telefonicznymi należącymi do łącznościowców z naczelnego dowództwa dziennikarze korzystali także – głównie do rozmów prywatnych – z telefonu we francuskiej bazie lotniczej na przedmieściach Paryża. Można było przez niego rozmawiać bez cenzorskiego nadzoru. Tak właśnie Kennedy postanowił przekazać wiadomość o tym, czego był świadkiem w Reims.

Zadzwonił z hotelu do bazy lotniczej i poprosił o połączenie z londyńskim biurem agencji. Potem zaczął dyktować wiadomość. W Nowym Jorku zegary wskazywały godzinę 9.38, gdy dalekopisy w siedzibie redakcji Associated Press posłały w świat depeszę Kennedy’ego o końcu II wojny światowej. W Paryżu dochodziła czwarta po południu.

Wykluczenie ze świata dziennikarzy

Wieczorem w hotelu Scribe rozdzwoniły się telefony i telegrafy. Redakcje z Nowego Jorku, Bostonu i Los Angeles zasypywały swoich wysłanników pytaniami i pretensjami. Jak to możliwe, że przegapili tak bardzo wyczekiwany koniec wojny? I dlaczego to Kennedy mógł wysłać depeszę, którą 8 maja wszystkie gazety podały na pierwszych stronach, a oni milczeli?

Korespondenci z Paryża milczeli, ponieważ naczelne dowództwo wciąż nie odwołało nakazu milczenia i nadal nie dawało dziennikarzom dostępu do linii telegraficznych i telefonicznych. Powiedzieć, że byli wściekli na Edwarda Kennedy’ego, to mało. Zgodnie uznali go za najpodlejszego niegodziwca, który sprzedałby własną matkę, byle tylko zwyciężyć w wyścigu i zdobyć główną nagrodę. Sporządzili petycję odsądzającą Kennedy’ego od czci i wiary i jeszcze przed północą zebrali pod nią ponad sto podpisów. Kilka dni później dziennik „New York Times”, jeden z najważniejszych klientów i założycieli agencji Associated Press, w specjalnym artykule orzekł, że Kennedy wyrządził dziennikarstwu największą w dziejach krzywdę. Gazeta „Richmond Times-Dispatch” wezwała, żeby wykluczyć go ze świata dziennikarzy.

Wojsko wyręczyło dziennikarzy i naczelne dowództwo wojsk sojuszniczych odebrało Kennedy’emu akredytację. Zawiesiło też akredytacje wszystkim innym korespondentom wojennym Associated Press w Europie. Wielka wojna wciąż trwała na Pacyfiku, a w dodatku toczyli ją Amerykanie. Szefowie agencji nie mogli sobie pozwolić, by ich korespondenci nie byli świadkami ostatnich bitew w wojnie z Japończykami. Dotąd bronili Kennedy’ego i szczycili się nim jako zdobywcą dziennikarskiego łupu stulecia. Teraz, postawieni pod ścianą, wystosowali otwarty list z przeprosinami do naczelnego dowództwa i korespondenckiego bractwa. Prezes agencji bił się w piersi, że żałuje, iż bez zezwolenia wojskowych ogłosił koniec wojny.

Przeprosiny zostały przyjęte i korespondenci AP odzyskali akredytacje. Kennedy, urażony, że szefowie podważyli jego dziennikarską wiarygodność, napisał do nich list z prośbą o odwołanie z paryskiego biura i zgodę na powrót do Nowego Jorku. Po powrocie napisał podanie o zwolnienie, ale szefowie je odrzucili. Zatrzymali go w nowojorskiej redakcji, co miesiąc otrzymywał godną wypłatę, ale żadnych dziennikarskich zleceń już nie dostawał.

Odszedł z agencji jesienią 1946 roku. Wyjechał do Kalifornii, gdzie zatrudnił się najpierw w niewielkiej gazecie z Santa Barbara, skąd przeniósł się do Monterey. Trzy lata po wojnie w miesięczniku „The Atlantic” ukazał się jego esej zatytułowany „I’d Do It Again” („Zrobiłbym to jeszcze raz”). Napisał, że nie poczuwa się do winy i za nic nie przeprasza. I że jego dziennikarskim obowiązkiem było powiadamiać ludzi o wszystkim ważnym, czego był świadkiem i czego się dowiedział, a nie zatajać informacje choćby w imię najwyższej sprawy. Mało kogo przekonał.

Eisenhower, który po wojnie został prezydentem USA (1953-61), przyznał po latach, że popełnił błąd najpierw utajniając wiadomość o kapitulacji Niemiec, a potem zezwalając, by niemieckie radio podało ją mimo nałożonego wcześniej embarga. Rozkazał nawet przywrócić Kennedy’emu odebraną akredytację korespondenta wojennego, mimo że na nic nie była mu już potrzebna, a większość dziennikarzy i tak uważała go za najczarniejszą owcę.

Dzień Zwycięstwa wpędził Kennedy’ego w kłopoty w pracy, pchnął w pijaństwo, a żona go zostawiła. W listopadzie 1963 roku, kiedy późnym wieczorem wracał pieszo (prawo jazdy stracił z powodu uzależnienia od whisky) z redakcji do domu, został śmiertelnie potrącony przez samochód. Miał 58 lat.

W Monterey, w parku nad jeziorem Laguna Del Rey, wystawiono Kennedy’emu pomnik. „Dał światu dodatkowy dzień szczęścia” – głosi wyryty na tablicy napis.

Historia Edwarda Kennedy’ego i jego depeszy jest jedną z wielu opowieści, z jakich składa się książka Wojciecha Jagielskiego „Wojna. Antologia reportażu wojennego”, wydana przez Znak w listopadzie 2023 roku.

Punkty zapalne i przemilczane części świata. Reporter, pisarz i były korespondent wojenny zaprasza do autorskiego cyklu. Czytaj w każdy piątek! 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej