Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niedawno Liturgia skonfrontowała nas z następującą perykopą ewangeliczną: „Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. A oto naprzeciw Niego zjawił się przed Nim pewien człowiek chory na wodną puchlinę. Wtedy Jezus zapytał uczonych w Prawie i faryzeuszów: Czy wolno w szabat uzdrawiać, czy też nie?” (Łk 14, 1-6).
W tym miejscu trzeba się koniecznie zatrzymać i przywołać grecki tekst Łukaszowej Ewangelii. Oryginalna wersja nie mówi bowiem, że Jezus „zapytał”; jej dosłowne tłumaczenie brzmi: „Jezus odpowiadając powiedział do uczonych w Prawie i faryzeuszy” (i tak też – ściśle – tłumaczy na język łaciński św. Hieronim: „Et respondens Iesus dixit”).
To może „okruch” (nawet „okruszek”), ale wydaje się niesłychanie ważny: Jezus nie pyta, lecz odpowiada. Bo tylko dla Niego to, co zobaczył, stało się pytaniem – i to takim pytaniem, które domaga się odpowiedzi! On – i tylko On – poczuł się odpowiedzialny (!) za dramat człowieka, z którym dzielił stół.
Może właśnie dlatego zdecydował się uczynić nagle jego chorobę sprawą publiczną – postawić go (razem z jego cierpieniem) w samym środku uwagi biesiadników? Bo żaden z nich nie widział jego dramatu; a jeśli nawet coś widział, to przecież nie uważał tego dramatu w jakiejkolwiek mierze za swój problem. I to, że siedzą z nim razem przy stole (pewnie się sam nie wprosił, lecz został tu zaproszony?), niczego tu nie zmienia. Nie łączy ich z nim żadna relacja; nie czują z nim żadnej więzi; nie traktują jak „swojego” – ani jak swojego krewnego, bliskiego, ani nawet jak swojego wołu lub osła. Właśnie to ostatecznie wyrzuca im Jezus: „Któż z was, jeśli jego syn albo jego wół wpadnie do studni, nie wyciągnie go zaraz, nawet w dzień szabatu?” (w. 5).
Niestety, taki może być Kościół. I nic pewnie nie obnaża bardziej dramatycznie takiej prawdy o nim jak (teoretycznie) wspólny stół, czyli Eucharystia. Przychodzimy zaproszeni, by być razem, a uczestniczymy w niej każdy osobno – z pobożnością niesłychanie indywidualistyczną; w rozumieniu zredukowanym do modelu: ja i prawo (wypełniam, przestrzegam, wedle tego postrzegam innych). Daliśmy sobie wmówić, że wiara jest sprawą absolutnie prywatną – w takiej chcemy się zamknąć; i w takiej chętnie zamykamy innych.
Drugi człowiek, z którym się modlimy (!) – człowiek, którego problem jest widoczny (trudno nie widzieć nienaturalnie napuchniętego od płynów ciała sąsiada) – czy jest dla mnie siostrą lub bratem, których dramat domaga się mojej odpowiedzi?