Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
24 lipca. Z Osz do Sary Tasz. Sary Tasz – po kirgisku Żółty Kamień. Marszrutka. Wcześniej w Osz taksówka. Kierowca był w Warszawie. Opowiada o żydowskim planie na wygubienie ludzkości. Z jakiegoś względu mają ocaleć muzułmanie. „Komitet 300” – mówi. Wyczytał w telefonie. Potem ten dziecinny park ze strzelnicami, fontannami, pięściarstwem, kowadłem i młotem. Niebieska papuga wyciąga mi wróżbę. Ale po kirgisku. No i ta marszrutka. Stary merc bez bagażnika, więc pięć godzin jak na jakiejś tratwie meduzy plus bagaże. Nie da się ruszyć. W Gülczö chłopaki wychodzą przez okna, żeby zapalić. Podjazd pod Taldyk Pass – kanister wody za kanistrem do chłodnicy.
Sary Tasz: droga do Chin, droga do Pamiru, droga w Pamir, droga do Duszanbe. Elza Pension. Po południu rozpaczliwe krzyki w jurcie obok. Okazuje się, że to płaczki. Umarła młoda kobieta. Podobno samobójstwo z miłości. I tak przez całą noc do rana. Na kolację makaron, ziemniaki, parówki.
25 lipca. Sary Tasz. Ranek. Wciąż pogrzeb. Mały sklepik ze stolikiem i facetem, który przyszedł otworzyć. I następny, gdzie wymieniamy euro na somoni. Najlepszy sklep w Sary: metalowa skrzynia na klucz i „nerka” na brzuchu właściciela pełna kasy. W tym poprzednim groszaki w uciętej plastikowej butelce.
Widok rozchodzących się dróg z wysoka. Syreny chińskich ciężarówek. „Pamir Higway” zmierzająca prosto jak strzelił w stronę Kyzył-Art Pass, w stronę Pamiru. Szef stacji benzynowej ze złotymi zębami mówi, że rozejrzy się za samochodem do Tadżykistanu.
Zmierzch we wsi. Najspokojniejsze odgłosy świata. Dziecięca wrzawa w oddali, brzęk wiadra. Potem zupełna cisza, tylko odległy pomruk ciężarówek.
26 lipca. Kara-kul. Jezioro na czterech tysiącach metrów. Nieskalane, błękitne i martwe. Nic w nim nie żyje. W oddali chyba Pik Lenina. Biały na tle niebieskiego nieba. Absolutna nieruchomość i piękno. Tylko lodowaty wiatr marszczy wodę. Nic nie rośnie. Kilka czarnych jaków w zaułkach. Nie ma elektryczności. Sześcienne domy z gliny. W mrocznym sklepiku tylko papierosy i trochę rosyjskich cukierków. Nicość. Biegun życia. Dwóch mężczyzn moczy zwierzęce skóry w jeziorze. Od samego patrzenia robi się zimno. Przychodzą dzieci. Uśmiechnięte. Zagadują po angielsku. Rosyjskiego już nie znają. U gospodarzy surowa, pustynna schludność. Ściany, podłoga, żeliwny piecyk na środku. Zimą pali się suszonym nawozem. Trochę wyszorowanych lśniących naczyń. Biegun.
27 lipca. Murgab. Szósta rano, zupełna cisza. Motocykl z koszem. Biedny, zawodzący silniczek. Brakuje mu powietrza. Trzy i pół tysiąca metrów. Śpiew w koszarach. W dole znowu chińskie ciężarówki w kolumnach po trzy, cztery. Kozy wypędzane na nagie zbocze. Zapach saksaułowego dymu z kominów. Nic tu nie rośnie.
Potem w góry. Gdzieś w oddali Karakorum. Stary sowiecki posterunek. Piach zasłany łuskami 7.62 i przerdzewiałymi puszkami po konserwach. Setki puszek, tysiące łusek. Tyle zostało. Pokruszony beton. Ponure okrucieństwo. Skaza na czystości pustyni. Nieruchomy, rozedrgany upał.
Wieczorem łaźnia u gospodarzy. Mała izdebka, nagrzany kociołek wody, wiadro zimnej, czerpak. W okienku jasny księżyc gdzieś nad Chinami, Afganistanem. Najlepsza kąpiel w życiu.
28 lipca. Murgab. Słońce w południe. Ani krzty cienia. Wąskie czarne paski wzdłuż murów. Leżą w nich psy i w miarę, jak cień się kurczy, podciągają łapy. Niemal żadnej zieleni. Każdy krzew ogrodzony na wszystkie możliwe sposoby. Nic nie rośnie wyżej niż na dwa-trzy metry. Dom gospodarzy. Woda dowożona beczkowozem do żelaznego baniaka na podwórku. Co zimą, gdy jest -40? Palą saksaułem. Po garstce, po patyczku. Szybkie gotowanie. Kopulasty piec do płaskich chlebów, „lepioszek”.
1 sierpnia. Wracamy. Rinat wściekły, bo tadżycka psiarnia chciała łapówkę. „Bo auto nie może mieć przyciemnianych szyb”. Prawie każde ma. „Tylko dlatego, że jestem Kirgizem”, mówi. Nie wiadomo, czy zapłacił. Zmilczał.
Kyzył-Art Pass. Granica. 42 800 metrów. Metalowe kontenery. W środku wojskowy zaduch. Przepisywanie z paszportów do wielkiej porubrykowanej księgi. Piękna perska twarz strażnika. Na przełęczy jak nożem uciął. Kończy się pustynny Pamir. Po drugiej stronie zielony Kirgistan. ©
CZYTAJ TAKŻE: ODNALEZIONY NOTES (1)