Plac Trafalgaru

„Trzy! Dwa! Jeden!” – ściśnięty na placu tłum odliczał ostatnie sekundy kończącego się roku.„Jeeeeeest!” – strzelające w niebo fajerwerki zagłuszyły radosne okrzyki, a ustawiony na tę noc ekran rozświetlił się wielkim napisem: „Szczęśliwego Nowego Roku 2045!”.

11.03.2020

Czyta się kilka minut

W poszukiwaniu największej ryby. 30 tys. mężczyzn zmierza na Festiwal Połowów w Argungu w Nigerii, organizowany od 1934 r. Marzec 2004 r. / fot. Jacob Silderberg / Getty Images
W poszukiwaniu największej ryby. 30 tys. mężczyzn zmierza na Festiwal Połowów w Argungu w Nigerii, organizowany od 1934 r. Marzec 2004 r. / fot. Jacob Silderberg / Getty Images

Wpatrzony w kolorowe niebo George przeklął pod nosem. 

– Może jakiś szczęśliwy jeszcze będzie, ale nie ten – mruknął. – Nie cholerny 2045.

Poczuł szturchnięcie w plecy. Karim, stojący za nim w falującym tłumie, trącał go butelką szampana, którą wcisnęła mu w rękę tańcząca obok nieznajoma dziewczyna: – No! Za ten nowy rok! – powiedział, wykrzywiając twarz. Nie lubił szampana: „Nie dość, że kwaśny jak sok po kiszonych ogórkach, to wiadro trzeba by wypić, żeby w głowę poszło”.

Jako muzułmanie nie pili alkoholu. Tej noworocznej nocy zdecydowali się zrobić wyjątek, choć świętować naprawdę nie było czego.

– Za nasze szczęście! – odpowiedział Karimowi. Pociągnął prosto z butelki i puścił ją dalej, między nieznajomych zebranych na placu Trafalgaru na nowo-rocznej zabawie.

List z ministerstwa
Przyszli tu z Karimem z nudów, nie mieli nic lepszego do roboty. Ich Nowy Rok, muzułmański, wypadał zupełnie innego dnia. Jako muzułmanów nie powinno ich tam w ogóle być. Jako muzułmanów...

„Informuje się niniejszym, że z końcem roku... upływa termin wydanego zezwolenia... pociąga za sobą wygaśnięcie zezwolenia na pracę... wyznacza się nie-przekraczalny termin opuszczenia granic państwa...”.

Urzędowe pisma tej samej treści otrzymali obaj z Karimem kilka dni wcześniej. Dostali sto dni na dobrowolny wyjazd z Wielkiej Brytanii. Władze powoływały się na przyjęte w 2042 r. przepisy ograniczające liczebność zamieszkujących kraj muzułmanów. Zarówno obywateli, jak przyjezdnych, którym wydano prawo pobytu i pracy. Specjalne ministerstwo do spraw ludności i cudzoziemców ustalało, jaką część brytyjskiego społeczeństwa mogą stanowić wyznawcy islamu. Chodziło o to, by nie dopuścić, żeby stali się większością. A nawet mniejszością na tyle liczną, by po wolnych wyborach mogli przejąć władzę i zaprowadzić własne porządki. Gdy zachodziła groźba, że limit ten zostanie przekroczony, ministerstwo wnioskowało o usunięcie wszystkich ponadliczbowych z kraju, a w razie konieczności również o odebranie im obywatelstwa. Pozbywano się głównie młodych, samotnych mężczyzn. Takich jak oni, ­George i Karim.

Kiedy w 2030 r. podobne przepisy jako pierwsze wprowadziły Indie, reszta świata nie posiadała się z oburzenia. Indyjskiego premiera Narendrę Modiego oskarżano o ksenofobię i podżeganie do religijnej nienawiści. Niedługo potem identyczne przepisy wprowadziły Chiny, potem Rosja, Australia, a w końcu, już bez rozgłosu, kolejne kraje w Europie. Powoływały się na troskę o chrześcijańskie dziedzictwo i tożsamość, na względy bezpieczeństwa. Miało to ocalić Europę i Zachód przed zalewem przybyszów z Azji, Bliskiego Wschodu, a przede wszystkim tych najliczniejszych – z Afryki, a zwłaszcza z Sahelu, z którego wywodziła się też rodzina George’a.

Fulanie z Sahelu
Wiedział, co znajduje się w kopercie z nadrukiem ministerstwa, zanim ją otworzył. Z równą pewnością wiedział też, że opuściwszy Wielką Brytanię, nie wróci w swoje rodzinne strony. Ta droga była zamknięta.

Sahel, położony na południe od Sahary, niegdyś porośnięty sawanną, a teraz przemieniony w martwą pustynię, stał się najważniejszym polem bitewnym w wojnie, jaką dżihadyści toczą od pół wieku przeciwko wojskom Zachodu. Wykrwawili je i zmusili do wycofania z Afganistanu, znad Tygrysu i Eufratu, a nawet z Półwyspu Arabskiego. Stamtąd przenieśli wojnę pod same mury Europy, do Sahelu, na Saharę, sięgającą brzegów Morza Śródziemnego, ostatnią z fortyfikacji Starego Lądu.

Z zachodniej części Sahelu pochodzą Fulanie, rodacy George’a, jeden z najliczniejszych tamtejszych ludów. Od wieków żyli z pasterstwa, wypasając swoje stada na bezkresnych sawannach i wędrując za nimi w poszukiwaniu pastwisk i wodopojów. To oni, wędrowcy, jak nikt inny przyczynili się do przeniesienia przejętego od Arabów islamu do zachodniej Afryki, a na początku XIX stulecia, pod wodzą świętego męża i mędrca Usmana dan Fodio, stworzyli jedno z najpotężniejszych państw kontynentu, kalifat Sokoto, obejmujący późniejsze północną Nigerię, północny Kamerun i południowy Niger. Państwo Fulanów przetrwało sto lat i dopiero Brytyjczycy podbili je i wcielili do swoich kolonii w zachodniej Afryce.

Ucieczka do miasta
Pradziadek George’a cieszył się wśród rodaków wielkim poważaniem. Był człowiekiem zamożnym, a swoje liczne stada powierzał opłacanym pasterzom. Czterech synów odesłał jednak do wielkiego miasta Lagos, będącego wówczas stolicą Nigerii. Patriarcha rodu już wtedy uważał, że tylko w wielkim mieście czeka ich lepsze życie i widoki na przyszłość. Wszyscy zdobyli wykształcenie, a trzech – dobrze płatne i pewne posady w administracji. Czwarty, najmłodszy, wrócił do Sokoto, żeby zajmować się rodzinnym domem i interesami.

Ojciec George’a urodził się już w Lagos i tu spędził życie. Dorobił się na rządowej posadzie, z której przeszedł do jeszcze bardziej dochodowej w państwowym koncernie naftowym. Ropa naftowa – bogactwo Nigerii, jej dobrodziejstwo i przekleństwo. Nieliczni, którzy mieli do niej dostęp, jak rodzina George’a, stali się dzięki niej bogaczami. Pozostałych uczyniła nędzarzami, bo łatwy zarobek z „czarnego złota” sprawiał, że wszystkie inne sfery gospodarki z każdym rokiem coraz bardziej zaniedbywano.

Ojca George’a stać było na to, by dzieci wysłać na naukę za granicę. Dla syna wybrał studia prawnicze lub inżynierskie w Londynie, liczył, że chłopak na miejscu załatwi sobie posadę w którymś ze światowych koncernów naftowych. George jednak wybrał medycynę. Ojciec nawet to pochwalił – na leczeniu ludzi można nieźle zarobić. Pod warunkiem jednak, że ma się bogatych za pacjentów. A George umyślił sobie leczyć biedaków w slumsach Lagos! „Na dobre uczynki mu się, psiakrew, zebrało! – klął ojciec. – Tylko dlaczego za moje pieniądze? Tylko czekać, jak wróci do tego Londynu. Ale już nie jako pan doktor, tylko żebrak”.

Miał rację.

Wszędzie ludzie
Kiedy w 1960 r. Nigeria ogłaszała niepodległość, a dziadek George’a sprowadzał się do miasta, już wtedy, choć nie liczyło nawet miliona mieszkańców, Lagos wydawało się ludzkim mrowiskiem. Jak nazwać je dziś, po prawie stu latach, gdy kłębi się w nim prawie 30 milionów? Sto lat temu tylu ludzi żyło w całej Nigerii! A teraz, z ludnością liczącą ponad pół miliarda, Nigeria stała się trzecim, po Indiach i Chinach, najludniejszym krajem świata.

Przepowiednie z lat 20. okazały się zbyt ostrożne. Ludzi na świecie żyje obecnie  więcej, niż przewidywano, nie niecałe 10 mld, ale ponad 12 mld, pięć razy więcej niż przed stu laty. Najwięcej przybywa w Afryce. Jeszcze 50 lat, a Nigeryjczyków ma być na świecie więcej niż Chińczyków, więcej niż wszystkich mieszkańców Europy razem wziętych. Gdzie się pomieszczą, skoro ziemi nie przybywa?

Kiedy George jeszcze mieszkał w Lagos i co rano wyruszał do pracy w państwowym szpitalu, odnosił wrażenie, że ludzie mieszkają dosłownie wszędzie. Jadąc motocyklem przez miasto widział, jak wyłażą spod wiaduktów, mostów, z ruder skleconych na śmietniskach. W południe ulice miasta były już tak zapchane, że nie dawało się nimi ani jechać, ani iść. A zjeżdżali wciąż nowi. Nie traktowali już miasta jako nadziei na lepsze życie. Wystarczało im, że dawało ratunek przed wojną, suszą i głodem, przed pustynią, która pełzła od północy, zasypując piachem kolejne oazy.

Nadciąga apokalipsa
Pochłonęła ich rodzinne Sokoto. Po śmierci dziadka sprzedali rodzinne stada. I tak nie było ich gdzie wypasać. Wtedy, na pogrzebie, George był w Sokoto po raz ostatni. Nie rozpoznawał znajomych stron. Wokół rozciągała się szara, zakurzona pustynia. W całej okolicy nie wypatrzył jednego drzewa – ludzie wycięli wszystkie na opał, na budulec albo spalili pod uprawę. Kiedy ktoś mu powiedział, że co roku Sahara zsuwa się na południe o 50 kilometrów, nie uwierzył. Przekonał się, gdy zobaczył pochłonięte przez nią Sokoto. Rozłożyła się wokół Bamako, Kano i Ndżameny, podeszła pod Kadunę i Zarię. Spaliła pastwiska, wysuszyła jezioro Czad, dające kiedyś utrzymanie rybakom, rolnikom i pasterzom.

Wieści z Afryki zdawały się zwiastować apokalipsę. Szarańcza co roku pustoszyła pola wschodniej Afryki, skazując miliony na głód i tułaczkę. W 2030 r. zaczął wysychać Nil, bo władze Etiopii, usiłując wykarmić 300 mln obywateli, znów przegrodziły jego koryto, żeby zapełnić sztuczne jezioro przy zaporze największej w Afryce elektrowni. Egipcjanie, których bez wody z Nilu czekałaby zagłada, grozili Etiopczykom wojną. W Johannesburgu i Kapsztadzie, najbogatszych miastach kontynentu, latem brakowało wody, wielka Zambezi przemieniała się w strumyk, a Kongo, największa i najdziksza z afrykańskich rzek, zalewana deszczami występowała z brzegów zatapiając wzniesione wzdłuż jej biegu miasta. Na pustynniejącym Sahelu rolnicy i pasterze toczyli wojny o ziemię i wodę, o przetrwanie.

Święta wojna
Od prawie pół wieku trwa tam zresztą jeszcze ta wojna, jaką armie dżihadystów toczą przeciwko Zachodowi. Od Somalii, gdzie walczyli najwcześniejsi z partyzantów, talibowie z partii al Szabab, przez Sudan, Libię, Czad, Niger, Mali, Burkina Faso, Mauretanię, po północ Nigerii i Kamerunu, z tamtejszymi fanatykami z ruchu Boko Haram. Ostatnio dżihadyści zapuszczali się nawet do Senegalu, Gambii i Beninu, co wzbudziło w świecie obawy, że próbują przebić się nad Zatokę Gwinejską, otworzyć nowe okno na jeszcze dalszy i rozleglejszy świat, planują nową ekspansję.

Każda z tych partyzanckich armii toczyła osobno swoje własne wojny – przeciwko rodzimym dyktatorom, bezprawiu i złodziejstwu rządzących czy władzom zawłaszczonym przez przedstawicieli innego, nieprzyjaznego ludu. Albo, jak Tuaregowie, o własne państwo na pustyni. Dżihadyści pomagali sobie nawzajem, udzielali schronienia, wypożyczali sobie żołnierzy, szkolili rekrutów, a przede wszystkim dostarczali broni. Wszyscy też uznawali zwierzchność samozwańczych kalifów znad Eufratu i Tygrysu, którzy w końcu zawarli pokój z konkurencyjną Al-Kaidą i połączyli siły.

Nikt w Europie nie wierzył, że pokonają armie Zachodu, zdobędą Londyn, Berlin i Rzym. Nie wierzył więc i on, George. Mogli tylko liczyć, że rozpętując wojnę jak największą i możliwie jak najkrwawszą, przerażą, udręczą i wykrwawią Zachód tak bardzo, że w końcu jego przywódcy wycofają się z Bliskiego Wschodu, z Azji Mniejszej i Środkowej, z Afryki, zamkną za murami Europy i Ameryki.

Walczyli już tak od ponad ćwierć wieku, odkąd Arabska Wiosna obaliła półwieczne rządy libijskiego dyktatora Muammara Kaddafiego, a rozmaici rebelianci rozgrabili jego przepastne arsenały. W Nigerii Boko Haram powstało zbrojnie na początku stulecia. W Somalii, gdzie talibowie wojnę zaczęli najwcześniej, trwała ona już ponad pół wieku.

W poszukiwaniu największej ryby. 30 tys. mężczyzn zmierza na Festiwal Połowów w Argungu w Nigerii, organizowany od 1934 r. Marzec 2004 r. / fot. Jacob Silberberg / Getty Images

Wojna nędzarzy
Wywołanie wojny nie stanowiło tu nigdy kłopotu. Za to walka z buntownikami graniczyła z niemożliwością. Bezmiar obszaru, pustynia, górskie łańcuchy i bezdroża czyniły z Sahelu doskonałą kryjówkę przed pościgiem i fatalne miejsce do urządzania obław. Wszelka władza kończyła się na nielicznych miastach i oazach. Nikomu nigdy nie udało się tu narzucić swoich rządów ani praw, wytyczyć nieprzekraczalnych granic.

Nigdy za to nie brakowało krzywd i pokrzywdzonych. Wystarczyło ich tylko skrzyknąć, wcisnąć w garść karabiny i poprowadzić. Wojny, rozpychająca się pustynia i susze pozbawiły ludzi zajęcia i grosza, martwa ziemia przestała żywić. Wystarczyło, by partyzanci pojawili się w wiosce, a za garść banknotów każdy prawie mężczyzna gotów był do nich przystać. Tym bardziej że wojna nadawała życiu ułudę sensu i celu, jakiego nie dawała głodowa wegetacja.

Uzbek Karim mówił, że tak samo sprawy się miały w dolinie Fergany, z której pochodzi. Całe wsie stały puste albo żyły w nich same kobiety, bo mężczyźni wyjeżdżali za chlebem. Do Rosji na budowy albo na wojny do Afganistanu, Pakistanu, do Iraku, Syrii, Jemenu, a zwłaszcza do Libii, gdzie płacono najwięcej.

Nic dziwnego, że ludzie stamtąd uciekali, jak mogli. Jedni szukali bezpieczeństwa jak najbliżej, w miastach. Inni wędrowali, dokąd oczy poniosą, do Europy.

Europejska nadzieja
George pojechał do Europy. Nie uciekał przed wojną, lecz przed beznadzieją, ze strachu, że w Lagos zmarnuje życie. Po powrocie ze studiów przez cztery lata próbował leczyć biednych, aż w końcu sam stał się biedakiem. Nie widział dla siebie żadnej przyszłości, nie miał szans niczego osiągnąć, cokolwiek znaczyć.

Takich jak on spotykał w Europie co krok. Niektórzy faktycznie uciekali przed wojną, większość przed biedą, ale ci, którzy przyjeżdżali z Ghany, Senegalu, Etiopii czy Zambii, nie bali się ani o życie, ani o jutro. W ich krajach wojen nie było od lat albo nie zdarzyły się nigdy. I w porównaniu z innymi w Afryce żyło im się nawet nie najgorzej. Ale czy to znaczy, że nie wolno im było marzyć o czymś więcej? Nie chcieli niczego za darmo. Mieli wykształcenie i pieniądze na początek.

Dlaczego do Europy? Od pół tysiąca lat, odkąd podbili resztę świata, Europejczycy wmawiali wszystkim, że są najlepsi, najmądrzejsi, że powinno się brać z nich przykład, na ich wzór budować państwa, gospodarki, kodeksy prawne, ubierać się jak oni, mówić ich językiem, nawet wierzyć w tego samego Boga. Dlaczego więc dziwią się, że wszyscy pchają się właśnie do Europy?

Przyjechał do Londynu legalnie. W przeciwieństwie do Karima, który nie potrafił zliczyć, ile złamał przepisów. Wyrzucany, składał odwołania, odsyłany, skąd przyszedł, przekradał się z powrotem. ­George przyjechał do Londynu zgodnie z prawem, z poświadczoną wizą w paszporcie. Tyle że podobnie jak Karim teraz nie chciał już z niego wyjeżdżać. A właśnie kazano mu się wynosić, by muzułmanów w Anglii nie przybyło zbyt wielu.

Wyjechać, żeby wrócić
Nie złożył apelacji. Z tysiąca skarg przyjmowano może jedną. Każda była zapamiętywana i odbierała szanse na powrót. A George zamierzał do Wielkiej Brytanii wrócić. Najpierw jednak musiał z niej, zgodnie z poleceniem, wyjechać.

Kiedyś pomyślałby w takiej sytuacji o Ameryce, dokąd przeprawiali się Afrykanie odprawiani sprzed bram Europy. Ale w 2040 r. rząd USA, a za nim, chcąc nie chcąc, także Kanady, zakazał wpuszczać do kraju muzułmanów, kobiety w zaawansowanej ciąży (ich dzieci, urodzone na amerykańskiej ziemi, przychodziły na świat już jako Amerykanie i miały prawo sprowadzać do ojczyzny rodziny) oraz Afrykanów poniżej sześćdziesiątki.

Mógł, rzecz jasna, wracać do domu, do Nigerii. Sokoto nie wchodziło w rachubę, ale pozostawało Lagos, które w 2100 r. ma rozrosnąć się do 100 mln i stać największym miastem świata. Największym slumsem świata. Żeby się z niego wyrwać, musiałby zamieszkać w Eko-Atlantic, ćwierćmilionowym przedmieściu wzniesionym na sztucznym półwyspie, usypanym z piachu z sąsiednich lagun. Eko-Atlantic, afrykański Manhattan albo Hongkong, dzielnica drapaczy chmur z betonu i szkła, równych alei, światła, przestrzeni, czystości i porządku, nieznanych w innych częściach miejskiego molocha. Miejsce, gdzie wszystkiego jest w bród, wszystko działa. Nie mogąc zapanować nad chaosem rozrastających się metropolii i uznając je za niemożliwe do uratowania, ich gospodarze i najbogatsi mieszkańcy budowali sobie nowe miasta, przenosząc do nich stolice państw, urzędy, zagraniczne ambasady, biura zagranicznych koncernów górniczych i wielkich korporacji. Musiałby zostać dyrektorem którejś z nich, żeby tam zamieszkać.

Podobnych miast powyrastało w Afryce bez liku. W Lagos, ale także w Abidżanie, Kairze, Addis Abebie, Nairobi, Luandzie. Nawet w uchodzącej za zaścianek Ndżamenie miesięczny czynsz za dwu-, trzypokojowe mieszkanie, w tej najlepszej, jedynej nadającej się do mieszkania dzielnicy, wynosi co najmniej 2 tysiące dolarów. W Eko-Atlantic nie stać by go było na nic.

W śpiącej na petrodolarach Luandzie w takiej dzielnicy mieszkali wyłącznie miejscowi notable i bogacze (notable się bogacili, a bogaci kupowali szlachectwo), dyrektorzy z koncernów i korporacji oraz ściągani przez nich z Europy biali specjaliści. Jak sto lat temu, gdy Angola była portugalską kolonią, w jej stolicy zaroiło się od młodych, wykształconych Portugalczyków, którzy nie mogąc znaleźć pracy w Lizbonie czy Porto, zjeżdżali do Luandy, a ta witała ich z otwartymi ramionami. Żeby działać, potrzebowała fachowców, a żadna z afrykańskich akademii nie była w stanie zapewnić swoim uczniom choćby porównywalnych kwalifikacji.

Targ niewolników
Zostawała więc Rwanda albo któreś z innych afrykańskich państw, które za pieniądze Zachodu zgadzały się przyjmować odsyłanych z Europy Afrykanów i muzułmanów. Jeśli nie chcieli wracać do swoich krajów, mogli tam znaleźć schronienie w specjalnych ośrodkach przesiedleńczych, już nie w Europie, lecz w Afryce, i tam czekać, aż kiedyś odwróci się karta. Nie były to tylko mrzonki. Do Rwandy co roku zjeżdżali emisariusze z Zachodu, zwłaszcza ze Skandynawii, i w ośrodkach dla przesiedleńców przebierali wśród ludzi, by znaleźć takich, jakich akurat potrzebowali, a potem zabierali ich ze sobą w daleki świat i w nowe życie.

Karim nazywał to targowiskiem niewolników i powtarzał, że jego noga nigdy na nim nie postanie. W Afryce takie, jak mówił, targowiska urządzali zwykle dyktatorzy. Wiedzieli, że przyjmując odsyłanych z Europy imigrantów zaskarbią sobie jej wdzięczność, a przy okazji nieźle zarobią. Tak było w Gwinei Równi-kowej, Togo, Sudanie, Etiopii. Ale George wolał Rwandę. Generał rządził jak tyran, nie znosił nieposłuszeństwa, ale nie tolerował też złodziejstwa i bandytyzmu, w Kigali żyło się bezpiecznie. Mógł tam czekać.

Bez nas zginą
Karim też zamierzał czekać, tyle że donikąd się nie wybierał. Znów zamierzał zniknąć, przepaść jak kamień w wodę. Złość go brała, że za namową George’a zgłosił się do urzędu, napisał prośbę o zgodę na stały pobyt i pracę. Gdyby nie to, nadal żyłby poza systemem, nikt by go teraz nie wypraszał, nie musiałby się o nic martwić. Legalizm George’a i jego dzisiejsze rozterki Karima złościły i bawiły zarazem.

– Ty tylko popatrz, sami przyjezdni – powiedział, pokazując na noworoczny tłum na placu Trafalgaru. – Czarny, czarny, czarna, Arab z Arabką, czarny, ten chyba jakiś Indus, żółty, żółty, o, jest jeden biały, i biała, i znów czarny...

Londyńskie gazety, które George czytał wnikliwie, coraz częściej rozpisywały się o tym, jak bardzo przybywa mieszkańców świata, i biły na alarm, że bogatych białych Europejczyków jest coraz mniej, że coraz bardziej się starzeją, a żeby czerpać radość z długiego życia, potrzebują do pomocy przyjezdnych z innych, biedniejszych części globu. George wyczytał w „Guardianie”, jednej z ostatnich gazet wydawanych wciąż na papierze, że w Europie średnia wieku zbliża się do pięćdziesiątki, mieszkaniec Południowej Afryki jest od Europejczyka o połowę młodszy, a Malijczyk jest nastolatkiem!

– A za pięć lat, za dziesięć? Ilu ich zostanie? Jak sobie bez nas dadzą radę?

Karim rozejrzał się po placu: – Po mojemu nijak sobie nie poradzą. Bez nas zginą.

©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Historia 1/2020