Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Do prezesa Urzędu Regulacji Energetyki wpłynęły pierwsze wnioski od koncernów w sprawie cen energii dla gospodarstw domowych na przyszły rok. Jeśli URE nie zainterweniuje, podwyżki mogą sięgnąć co najmniej 70 proc. – donoszą z ekscytacją serwisy ekonomiczne. Nikt jednak nie pyta, dlaczego właściwie prąd w Polsce ma podrożeć.
Polski rynek energetyczny podlega nadal fragmentarycznym regulacjom. Taryfy dla klientów indywidualnych muszą przedstawiać URE do akceptacji cztery kontrolowane przez Skarb Państwa koncerny: Polska Grupa Energetyczna, Enea, Tauron i Energa. Zazwyczaj czynią to z końcem roku i właśnie wysłały URE swoją listę życzeń na przyszły rok. Z nieoficjalnych informacji serwisu Business Insider wynika, że firmy chciałyby podwyżek taryf dla klientów indywidualnych do poziomu około 700-800 zł za megawatogodzinę (MWh). To zdecydowanie powyżej aktualnej ceny dla gospodarstw domowych, którą decyzją URE zamrożono w ubiegłym roku na poziomie około 414 zł za MWh.
Dlaczego producenci energii chcą tak ostro podnosić jej cenę, gdy sytuacja na światowych rynkach energetycznych jest o wiele spokojniejsza i przewidywalna niż przed rokiem? Na giełdzie towarowej w Rotterdamie kontrakty terminowe na węgiel, wciąż najważniejsze paliwo dla polskich elektrowni, straciły na wartości rok do roku aż o 47,45 proc. Podobnie rzecz ma się z prawami do emisji CO2: certyfikaty kosztują obecnie około 80 euro za tonę, czyli mniej więcej tyle samo, ile przed rokiem (od stycznia br. ich cena nawet spadła o kilkanaście euro). Mimo to producenci zakładają, że ceny energii w Polsce wzrosną. Z danych grupy PGE wynika, że w pierwszym półroczu 2023 r. średnia cena kontraktów na 2024 r. wynosiła 738 zł za MWh. W kolejnych miesiącach notowania spadły poniżej 700 zł, ale wciąż utrzymują się powyżej granicy 600 zł za MWh, co oznacza, że branża energetyczna obstawia, iż mniej więcej do tego poziomu powinny w przyszłym roku wzrosnąć ceny prądu dla odbiorców indywidualnych. Znamienne jednak, że poza koniecznością podreperowania rentowności branża nie podaje argumentów za podniesieniem cen. Wskazuje raczej na to, że zeszłoroczne stawki były od bieżących niemal dwukrotnie wyższe, sugerując decydentom, że pełne urynkowienie cen prądu w tych warunkach będzie tańsze dla budżetu niż przed rokiem.
Czy trzeba nam czebola?
Ostateczną decyzję w tej sprawie podejmie oczywiście URE. Niewykluczone, że stawki dla gospodarstw domowych zostaną faktycznie podniesione, ale z wypowiedzi polityków obozu koalicyjnego, który po wygranych wyborach szykuje się do przejęcia władzy, wynika też, że nowy rząd nie wyobraża sobie pełnego urynkowienia cen prądu dla odbiorców indywidualnych. Tarcza energetyczna w jakimś kształcie zostanie więc zapewne utrzymana, choć wiąże się z ogromnymi kosztami. W tym roku zamrożenie cen energii pochłonie ponad 40 mld zł. Tyle kosztują rekompensaty, które państwo musi wypłacić producentom. Pieniądze na ten cel pochodzą obecnie z funduszu przeciwdziałania COVID-19 oraz z tzw. funduszu wypłaty różnicy ceny, na który zrzucają się sami wytwórcy energii, odprowadzając do niego „nadmiarowe przychody” z produkcji prądu.