Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdy francuscy rolnicy oblewali urzędy gnojówką, w Polsce jeszcze było spokojnie. Gdy ich belgijscy koledzy obrzucali kamieniami i jajkami Parlament Europejski, u nas dopiero palono pierwsze opony. Gdy holenderscy rolnicy blokowali port w Antwerpii, u nas skala problemu kończyła się na korku ulicznym w Krakowie. Choć protesty eskalują na całym kontynencie (ostatnio demonstranci wtargnęli na targi rolnicze w Paryżu), to w temperaturze sporu szybko dogoniliśmy europejską czołówkę.
W Kotomierzu 25 lutego „nieznani sprawcy” wysypali z pociągu około 160 ton kukurydzy, która rzekomo miała z Ukrainy trafić na polski rynek. Rzekomo, bo od prawie roku mamy embargo na zboża i rzepak z Ukrainy (pisałem o tym na powszech.net/zbozezukrainy). Nie ma też żadnych dowodów na to, by skala przemytu chwiała rynkiem rolnym w 38-milionowym kraju, jak twierdzą rolnicy. Michał Kołodziejczak, wiceminister rolnictwa, przyznał: „Nie potwierdziły się doniesienia, że mimo embarga ukraińskie zboże pozostaje w Polsce”.
To już piąty atak na transporty z ukraińskim zbożem i w żadnym z tych przypadków nie potwierdzono, że miało ono trafić na polski rynek. Od tygodni fakty przegrywają z emocjami. Czasami spektakularnie, jak na proteście w Gorzyczkach, gdzie zobaczyliśmy traktor przyozdobiony flagą ZSRR i transparentem „Putin, zrób porządek z Ukrainą, Brukselą i naszymi rządzącymi” (zarzuty już postawiono). Druga strona nie pozostaje jednak dłużna, zbyt często grając kartą wojenną. W sobotę Ołeksandr Kubrakow, wicepremier Ukrainy, nazwał akcję naszych rolników „dywersją” i napisał: „Ukraina walczy i trwa, także dzięki naszemu zbożu. Ludzie, którzy popełnili te przestępstwa, nie chcą pokoju i zwycięstwa dla Ukrainy”.
Rolnicy może i szukają winnego w złym pociągu, ale problem jest realny. Po okresie szalonych zwyżek po rosyjskiej inwazji, ceny produktów rolnych wróciły do poziomu sprzed wojny, a koszty produkcji pozostały wysokie. Gdy piszę ten tekst, cena kukurydzy na giełdzie w Chicago spada poniżej 4 dolarów za buszel (najtaniej od prawie 4 lat), a temu nie jest już winna ani Unia, ani import z Ukrainy. Ceny na całym świecie w ciągu roku spadły średnio o 9 procent. Największy wpływ ma Rosja, która za pół darmo wyprzedaje na całym świecie ogromne nadwyżki zboża.
Zielony Ład – te słowa są dziś używane jak straszliwe zaklęcie (minister Kołodziejczak nazwał go ostatnio „czarnym snem dla Polski”), na które można odpowiedzieć jedynie „precz!”. Rolnicy zapominają o jednym: fakt, że z oburzeniem odejdą od stołu, nie oznacza, że negocjacje się zakończą. Po prostu odbędą się bez ich udziału. W Zielonym Ładzie jest dużo do poprawy i jeszcze więcej do ugrania. Zwłaszcza mali rolnicy mogą go potraktować jako szansę na tak bardzo potrzebną reformę.
Jak się zmienia to, co jemy
Rolnictwo wytwarza dziś 1,5 proc. PKB, zarazem emitując 10 proc. gazów cieplarnianych w Unii. Rolnicy są też w czołówce, jeśli chodzi o świadomość konsekwencji zmian klimatycznych, bo sami ich doświadczają. Przedłużające się susze w UE i Wielkiej Brytanii powodują 9 mld euro rocznych strat.
Ze wszystkich części Zielonego Ładu rolników dotyczą głównie dwie: strategia bioróżnorodności oraz „od pola do stołu”. Tę pierwszą cudem przegłosowano w zeszłym roku, ale dopiero po wykreśleniu większości zapisów dotyczących rolnictwa. O tę drugą spór się toczy: według założeń Komisji Europejskiej do 2030 roku 25 proc. upraw powinno być ekologicznych (dzisiaj w Polsce to około 3,5 proc.). Rolnicy powinni też zredukować zużycie pestycydów o połowę i nawozów sztucznych o 20 proc., by zapobiec degradacji gleby. Dodatkowo rolnik (jeśli chce mieć dotacje), musiałby zostawić 4 proc. ziemi odłogiem – znów, w trosce o glebę i bioróżnorodność (przez ostatnie 40 lat populacja ptaków na terenach rolniczych spadła o połowę).
Dlaczego rolnicy tak boją się tych zmian? Po pierwsze: Unia fatalnie je komunikuje, a rolnicy nie mają na stole konkretnej oferty wsparcia w tej transformacji. Po drugie: ograniczenia w stosowaniu pestycydów i nawozów powinny różnić się w krajach o odmiennych profilach rolnictwa (jak np. Polska i Holandia). Po trzecie: status quo broni wielki biznes.
Wspólna polityka rolna UE pochłania jedną trzecią unijnego budżetu. Do 2027 r. z naszych podatków pójdzie na ten cel jeszcze ponad 300 mld euro. I od dekad funkcjonuje to na zasadzie: „większy dostaje więcej”, a to zabójcze dla rolników i środowiska. Od 2005 do 2020 r. liczba gospodarstw w UE zmniejszyła się o 40 proc., a z branży wypadło ponad 5 mln ludzi. Organizacje rolnicze, takie jak Copa Cogeca, wykorzystują małych rolników, by bronić interesów wielkich agroholdingów. Według ustaleń dziennikarzy DeSmog przez ponad trzy lata, gdy w Brukseli dyskutowano o Zielonym Ładzie, lobbyści z branży spotykali się z szóstką europosłów średnio... dwa razy na tydzień (ponad 400 spotkań). W tym czasie producenci pestycydów wydali na lobbing w PE ponad 35 mln euro.
Można się bać, że ograniczenia obniżą konkurencyjność europejskiego rolnictwa. Tyle że ich brak oznacza dalszy dyktat wielkiego agrobiznesu i prowadzi nas do katastrofy, nie tylko ekologicznej. Przez ostatnie 60 lat produktywność rolnictwa na świecie (pomimo rozwoju kolejnych technologii) spadła o 21 proc. Według raportu Europejskiej Agencji Środowiska, jeśli nie ograniczymy emisji, to plony nienawadnianych upraw, np. pszenicy, kukurydzy i buraków cukrowych, spadną w południowej Europie do roku 2050 nawet o połowę.
Wszystkie argumenty przegrywają z jednym: idą wybory. Protesty rolników od Rzymu po Warszawę to polityczne żniwa dla populistycznych partii, a Komisja Europejska w popłochu wycofuje się z kolejnych zapisów. Ograniczenia pestycydowe na razie wylądowały w koszu, wymóg odłogowania ziemi odłożono o rok, a w najnowszym harmonogramie reform – rolnictwo prawie zupełnie wycięto. Realny staje się upadek Zielonego Ładu w nowej kadencji Parlamentu Europejskiego. Polski rolnik za kilkanaście lat słono za to zapłaci.