Rozpoczyna się proces beatyfikacyjny Heleny Kmieć. Kim była młoda aktywistka, która zginęła w 2017 r. na misji w Boliwii?

Sceptycyzm, niedowierzanie i pobłażliwy uśmiech, z jakimi słuchamy opowieści o tej dziewczynie, mówią więcej o nas samych niż o niej.

07.05.2024

Czyta się kilka minut

Helena Kmieć, marzec 2016 r. // Fot. Fundacja im. Heleny Kmieć / materiały prasowe
Helena Kmieć, marzec 2016 r. // Fundacja im. Heleny Kmieć / Materiały prasowe

Na filmie, który można znaleźć w serwisie YouTube, Anita i Helena oprowadzają nas po przedszkolu. W Boliwii są od dwóch tygodni. Gdy skończą się wakacje, będą pracować z dziećmi. Na razie sprzątają, dekorują sale, malują na ścianach kolorowe kwiaty i ptaki. Pokazują też dwa małe pokoje, w których mieszkają. Jest 22 stycznia 2017 r. Filmu nie zdążą opublikować. Rodzina znajdzie nagranie w telefonie Heleny.

Ciekawość

– Chciała wyjechać już w październiku – mówi Teresa, starsza o dwa lata siostra Heleny. – Poprosiła w pracy o bezpłatny urlop, ale go nie dostała. Obiecano jej dopiero w styczniu. Mówiła, że jest gotowa się zwolnić, jeżeli znowu jej odmówią.

Pochodzą z Libiąża, miasteczka na granicy Małopolski i Śląska. Mama zmarła półtora miesiąca po urodzeniu Helenki, miała wylew. Tato ożenił się ponownie. Dziewczynki uczyły się dobrze, Helena po trzeciej klasie poszła od razu do piątej. Obie chodziły do szkoły muzycznej.

– Byłyśmy samodzielne jak na swój wiek – mówi Teresa. – Ale Helenka była odważniejsza ode mnie. Wchodziła w każdą dziurę, w którą ja się bałam wejść. W drugiej klasie podstawówki wygrała w konkursie matematycznym „Kangur” wycieczkę do Legolandu. Pojechała na nią sama, bez rodziców. Gdy jako licealistka wyruszyła do szkoły w Anglii, tato odprowadził ją tylko na lotnisko. A musiała nie tylko dolecieć, ale też poradzić sobie na miejscu, znaleźć pociąg itd.

W ostatniej klasie gimnazjum Helenka usłyszała o stypendium Towarzystwa Szkół Zjednoczonego Świata. Zgromadziła wszystkie dokumenty i wysłała zgłoszenie.

– Nie dostała się – wspomina Teresa. – Przyznano jej tylko częściowe stypendium, ale to były drogie szkoły. Dla naszych rodziców finansowo nieosiągalne. Modliłyśmy się, żeby ją jednak przyjęli. Co było może naiwne, bo wyniki już ogłoszono.

Helenę zapamiętał jeden z dyrektorów, który uczestniczył w trzecim, ostatnim etapie rekrutacji. W czasie rozmowy kwalifikacyjnej, odpowiadając na różne pytania, powiedziała, że gdyby nie mogła w Anglii chodzić na mszę i modlić się, zrezygnowałaby ze stypendium. To zrobiło na nim wrażenie. Zapytał kolegę, dyrektora szkoły katolickiej, która nie brała udziału w programie, czy nie przyjąłby 16-latki z Polski.

W prestiżowej Leweston School w Sherborne uczyła się dwa lata. Maturę zdała z najwyższym wynikiem. Przodowała zwłaszcza w naukach ścisłych.

– Chciała zawsze robić coś nowego, iść do przodu – mówi Teresa. – Nie potrzebowała do tego żadnej zachęty. Wystarczyła ciekawość i przeświadczenie, że to, co chce zrobić, jest dobre.

Helena (z lewej) i Teresa Kmieć, listopad 2014 r. // Archiwum prywatne

Zapał

„Jeśli nie Oksford, to nic” – powiedziała po nieudanej próbie dostania się na słynny uniwersytet. Postanowiła wrócić do domu, choć nauczyciele z Leweston School namawiali ją na inne uczelnie w Anglii. Ale chciała studiować w języku angielskim, więc z nielicznych ofert, jakie były w Polsce, wybrała inżynierię chemiczną w Gliwicach. To okazało się pomyłką. Dotrwała do końca, nawet z dobrymi wynikami i naukowym stypendium, ale z poczuciem marnowania czasu, którego nigdy nie miała, pochłonięta tysiącem spraw i pomysłów.

W czasie studiów skończyła szkołę muzyczną II stopnia w klasie wokalnej, działała w duszpasterstwie akademickim, Katolickim Zrzeszeniu Akademickim, świetlicy Caritas, scholi akademickiej, którą sama stworzyła, Wolontariacie Misyjnym Salvator (WMS). Znajomi zapamiętali ją jako osobę w ciągłym biegu, która na spotkania wpadała spóźniona i wychodziła przed innymi, bo była umówiona gdzie indziej. A znajomych miała wielu. Znalezienie w weekend 150 osób do przeczytania Księgi Psalmów – nagranie miało być prezentem dla jej taty – nie było dla niej większym problemem.

Ci, którzy znali ją tylko z jednego, własnego kręgu, nie mieli pojęcia o jej pozostałych aktywnościach. Nie była wylewna i nie lubiła o sobie mówić. Gdy kiedyś, w duszpasterstwie akademickim, opowiedziała o wyjeździe do Afryki i pracy z dziećmi ulicy, patrzyli z niedowierzaniem. Jedynie ci, którzy byli z nią bliżej, wiedzieli, jaki to barwny – i wolny – ptak.

Wkoło Watykanu to autorski newsletter Tygodnikowego watykanisty Edwarda Augustyna, który co drugi tydzień zabiera swoje czytelniczki i swoich czytelników za Spiżową Bramę, pokazując kurialny kontek

„Chciała chodzić na hiszpański, chodziła. Chciała uczyć się tańca, tańczyła. Chciała iść w góry – z dnia na dzień organizowała ekipę. Robiła to, co sprawiało jej radość” – mówił Michał, jej chłopak.

To ona miała najlepsze pomysły na imprezy urodzinowe i świętowanie egzaminów – z przebraniami, dekoracjami i własnoręcznie robionymi prezentami. To ona organizowała przyjęcia ślubne znajomym – począwszy od przygotowania sali, przez śpiew w kościele, prowadzenie zabawy na weselu, aż po sprzątanie po gościach. To ona zwoływała przyjaciół na śpiewanie Godzinek przed poranną mszą i wspólne śniadanie po niej. To dzięki niej wiele osób pomyślało, że warto mieć marzenia i je spełniać – od wyboru ambitnych studiów zaczynając, na wyjazdach do dalekich krajów kończąc.

Tylko jej wciąż czegoś brakowało do szczęścia. Powiedziała siostrze, że z wszystkich stypendystów Towarzystwa Szkół Zjednoczonego Świata ona skończyła najgorzej.

Wiara

Po studiach została stewardesą. Sądziła, że pogodzi pasję do podróżowania z zarabianiem pieniędzy. Przyjaciele widzieli, jak była zmęczona tą pracą. Bo stylu życia nie zmieniła – na spotkania nieraz przychodziła prosto z samolotu, w różowym mundurku Wizz Air. Pakowała go do plecaka nawet na pielgrzymkę – w drodze do Częstochowy przebierała się i jechała na lotnisko, by po rejsie znów wrócić do wędrowania.

W pracy nie wszyscy podzielali jej poglądy, ale nikogo nie nawracała ani nie przekonywała na siłę. „Helenka nie wstydziła się wiary, ale też się z nią nie obnosiła” – mówił jej chłopak. Wiara Heleny była niezachwianym zaufaniem do Boga, którego obecność odczuwała w każdej chwili, więc nie martwiła się niepotrzebnie i na zapas.

Obraz, z jakim najczęściej się spotykamy, myśląc o Helenie Kmieć, powstał w oparciu o wspomnienia jej najbliższych (rodzice, siostra, wujek-biskup, chłopak, przyjaciele z duszpasterstwa i WMS), zebrane w książce „Helena. Misja możliwa” (wyd. Salwator 2017) w pierwszych tygodniach po śmierci dziewczyny. Nic dziwnego, że jest w niej pokazana jako osoba niemal bez wad: wybitnie uzdolniona, pracowita, skromna, konsekwentna, wrażliwa, delikatna, bezkonfliktowa, mocnej wiary i zdecydowanych poglądów.

Generator dobrej energii

Śmierć Heleny Kmieć, polskiej wolontariuszki misyjnej zamordowanej w Boliwii, powinna przypomnieć nam wszystkim, w tym polskiemu Kościołowi, co zawdzięczamy kilku tysiącom rodaków, którzy zdecydowali się podzielić swoim życiem z braćmi w dużo bardziej udręczonych niż nasze okolicach świata.

To pewnie obraz wyidealizowany. Ale czy dodanie do niego ciemniejszych barw, których zresztą ona widziała u siebie dużo więcej niż inni, uczyniłoby go prawdziwszym? Czy nadaktywność, o której niektórzy mówili, beztroska, wygórowane ambicje, odkładanie spraw na ostatnią chwilę, to wady, które kładą się cieniem, czy przywilej młodości? Mówimy o dziewczynie, której charakter i poglądy właśnie w tym czasie się kształtowały. Która intensywnie nad sobą pracowała. Która zmieniała się – dojrzewała – z każdym rokiem. Inny jej obraz mieli rodzice i siostra („o wielu rzeczach dowiedzieliśmy się dopiero po jej śmierci” – mówił tata), inny znajomi z duszpasterstwa czy pracy, a jeszcze inny – przyjaciele czy kierownik duchowy.

Można uznać ten obraz za nierzeczywisty. Choć pewnie każdy z nas znał podobne osoby – pełne młodzieńczego zapału, żywiołowej aktywności i gorącej wiary. Może niektórzy w historii Heleny Kmieć odnajdą wspomnienie o samych sobie. Sceptycyzm, niedowierzanie i pobłażliwy uśmiech, z jakimi przyjmujemy opowieść o 25-letniej aktywistce, być może więcej mówią o nas samych niż o niej.

Helena Kmieć na misji w Zambii, wrzesień 2013 r. // Fundacja im. Heleny Kmieć / Materiały prasowe

Powołanie

„U salwatorianów znalazła swoje miejsce na ziemi” – wspominał tato Heleny.

Przyjście do WMS w 2012 r. odmieniło jej życie. Została liderką regionu śląskiego, odpowiedzialną za organizację pracy: spotkania formacyjne, zbiórki pieniędzy, kiermasze, produkcję rękodzieła, które na nich sprzedawano. Tu najlepiej było widać zmianę, jaka się w niej dokonała. Do WMS trafiła w poszukiwaniu przygody, jak większość. Po pięciu latach wszyscy wiedzieli, że dla niej to rzecz dużo bardziej poważna.

Pierwszy wyjazd na misję, zgodnie z zasadami WMS, powinien być krótki i bliski. Helena wyruszyła na Węgry, gdzie pracowała na półkoloniach z dziećmi. Rok później była już w Lusace, gdzie przez dwa miesiące uczyła nastoletnich bezdomnych angielskiego i matematyki, ale też pod opieką „mamy Carol”, 60-letniej Amerykanki szefującej misji Action For Children Zambia, opatrywała rany dzieciom ulicy i zwoziła je do szkoły.

Z Afryki wróciła chora. W trakcie badań prowadzonych pod kątem chorób tropikalnych wykryto u niej wrodzoną wadę serca. Od tej pory była przekonana, że misje uratowały jej życie – przeszła operację, wadę usunięto wraz z fragmentem płuca.

Potem pojechała jeszcze do Timișoary w Rumunii, ale w głębi duszy marzyła już o dłuższym, co najmniej półrocznym pobycie w Ameryce Południowej. Decyzję podjęła podczas rekolekcji ignacjańskich. Do wyjazdu namówiła Anitę.

Anita (z lewej) i Helena w przedszkolu w Cochabamba, styczeń 2017 r. // Archiwum prywatne

Marzenie

Anita również trafiła do WMS przez duszpasterstwo akademickie. Była studentką ostatniego roku fizjoterapii, pracowała już w zawodzie. O misjach w Ameryce Południowej słyszała od dziecka – rodzice przyjaźnili się z franciszkaninem, który tam pracował. Dlatego od razu podchwyciła pomysł Heleny.

– Czekałam na ten wyjazd – mówi Anita. – Cieszyłam się, że jadę z Heleną. Ona wciąż była w biegu. Wiedziałam, że tam będziemy mogły lepiej się poznać. Byłyśmy na podobnym etapie życia, miałyśmy wiele wspólnych tematów. Bardzo się zbliżyłyśmy.

Anita uważa ten czas za jeden z najpiękniejszych w jej życiu. Dzień zaczynały mszą o 6.30, potem śniadanie, praca, obiad u sióstr, godzinna przerwa na kontakt z bliskimi przez internet, potem znów praca do kolacji, a po niej długie rozmowy.

Budynek przedszkola był dopiero co wybudowany, musiały go wysprzątać, umyć 40 okien, dokończyć malowanie ścian, ustawić meble i zabawki. Były zmęczone, ale szczęśliwe.

– Miałyśmy takie marzenie, żeby codziennie zachwycić się choć jedną, drobną rzeczą. Raz, gdy szłyśmy na obiad drogą wśród kwiatów, podleciał do nas koliber. Jedno z małych marzeń się spełniło. Czułam radość, wdzięczność i niedowierzanie: że tam jestem, że to się dzieje naprawdę – wspomina Anita.

Zaprzyjaźniła się z Heleną. Spędzały ze sobą całe dnie, przegadały wiele godzin. Dużo w tym było radości, ale też trochę łez. Ze słów Anity wyłania się nieco inny i bardzo ludzki obraz Heleny. Nie była ani herosem, którego nie łamią przeciwności losu, ani lekkoduchem, który nie martwi się o swoją przyszłość. Bardziej: kruchą kobietą, doświadczającą wielu emocji. Opowiadała o pracy stewardesy – że nie jest dla niej, a ona wciąż nie wie, co naprawdę chce robić i jakie jest jej powołanie. O rodzinie – tej, którą miała, i tej, którą chciałaby założyć. I o tym, że właśnie z tego powodu Boliwia ma być jej ostatnią misją.

Przypadek

Była godz. 1.27 w nocy z 23 na 24 stycznia 2017 r. Siostrę Bejzymę Jodłowską, nadzorującą pracę wikariatu misyjnego w Cochabamba, obudził telefon. W słuchawce usłyszała przeraźliwy krzyk Anity.

Z klasztoru do przedszkola było kilkadziesiąt metrów. Gdy s. Bejzyma dobiegła na miejsce, Helena leżała w kałuży krwi, przyjaciółka próbowała ją ratować.

Anita zeznała w przesłuchaniu, że obudził ją hałas. Wybita ze snu, dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to krzyk Heleny. Sięgnęła po komórkę, ale była rozładowana. Zaświeciła światło i wyszła na korytarz. Z pokoju przyjaciółki wybiegł człowiek. Stanęli twarzą w twarz. Nie uderzył jej, nie odepchnął. Uciekł.

Jeszcze tej samej nocy policja zatrzymała 21-letniego bezdomnego, w którym Anita rozpoznała napastnika. Przyznał się do morderstwa i zadania 14 ciosów nożem wolontariuszce. Jego zeznania, na prośbę rodziny Heleny, zostały utajnione. Wiadomo, że zabójstwo nie miało podłoża seksualnego. Mówiono, że przestępca szukał w budynku rzeczy, które mógłby sprzedać, a na wolontariuszkę natknął się przypadkowo. I że był pod wpływem narkotyków. Za zabójstwo skazano go na 30 lat więzienia.

Misja

– Czasem wspomnienia wracają – mówi Anita. – Myślę, że zostaną ze mną do końca życia. Ale dziś jest już łatwiej. Kilka tygodni po tamtych wydarzeniach poznałam mojego męża, który pomógł mi przejść przez najtrudniejsze dni. Pomoc rodziny i wsparcie bliskich były nieocenione. Potrzebowałam też pomocy specjalistycznej.

O tym, że mogła  zginąć ona, a nie Helena, stara się nie myśleć. Nie doszukuje się w tym jakiegoś sensu. Pamięta, że wtedy, po wszystkim, weszła do kaplicy i otworzyła Pismo Święte. Trafiła na tekst Księgi Mądrości, który zaczyna się od słów: „A sprawiedliwy, choćby umarł przedwcześnie, znajdzie odpoczynek”.

– To była pierwsza pomoc w tamtym czasie. I pierwsza próba zrozumienia. Jeśli w ogóle można tak powiedzieć.

Nie straciła wiary w Boga, nie zraziła się do wolontariatu misyjnego. Nawet zastanawiali się z mężem, czy nie pojechać razem do Boliwii. Życie potoczyło się inaczej – została mamą.

– Jestem wdzięczna Helenie za te dwa tygodnie, które spędziłyśmy razem – mówi. – I przekonana, że ona dalej prowadzi swoją misję: przyciąga ludzi do Boga, przypomina im, co ważne, i ile jest jeszcze do zrobienia. Przekonałam się, jak bardzo kruche jest życie i jak mocno trzeba o nie dbać. Jak ważne jest, by być blisko ze swoją rodziną. Jak warto być uważnym na drugiego człowieka. Świętość to normalność, a nie tylko robienie wielkich rzeczy. Dlatego zwykła codzienność ma takie znaczenie.

Świętość

Pytam Teresę, co zmieniło się w jej życiu po śmierci siostry. Długo zastanawia się nad odpowiedzią.

– Uświadomiłam sobie, że muszę uważać, co mówię do ludzi i jak ich traktuję. Bo każde spotkanie może być ostatnie. Doceniłam też, może zbyt późno, co to znaczy mieć siostrę. Spotykam czasem ludzi, którzy mają rodzeństwo, ale się z nim nie dogadują. Gdy słyszę takie historie, myślę sobie: człowieku, masz rodzeństwo, taki skarb! Ile ja bym dała, żeby mieć znów siostrę przy sobie. Nawet gdybyśmy się kłóciły. Żeby tylko była.

Na beatyfikację nie czeka, bo – po pierwsze – wie, że to może potrwać bardzo długo. A po drugie – niczego nie zmieni w jej podejściu do Heleny. Ale będzie trzymać kciuki. Jak za młodszą siostrę.

– Myślę, że Helenka też podeszłaby do tego z humorem. Pewnie powiedziałaby, że wiele innych osób bardziej na to zasługuje. Owszem, mówiła, że chce być świętą, ale chodziło jej o święte życie, o to, by być blisko Boga. Pamiętam taką sytuację, gdy obroniła dyplom w szkole muzycznej. Rodzice byli bardzo dumni, nagranie z koncertu pokazywali wszystkim gościom. Raz Helenka wróciła do domu właśnie w takiej chwili. Otwierałam jej drzwi i widziałam, jak przewróciła oczami, gdy to usłyszała. Miała świadomość, że jej dyplom nie był doskonały, więc pewnie słyszała w nagraniu głównie swoje błędy. Myślę, że z beatyfikacją byłoby podobnie.

Pytam, czy rozmawia z Heleną albo do niej się modli.

– Modlę się do Boga. Choć często za pośrednictwem świętych. Do Helenki czasem coś mówię, ale nigdy nie dostałam żadnej odpowiedzi. Więc raczej mówię oznajmująco, nie pytam. Nie mam od niej żadnych natchnień. Powierzam jej różne sprawy, najczęściej takie na szybko. Zrobiłam z niej swoją patronkę od błyskawicznych interwencji. Ale raczej nie będę do niej mówić: „Błogosławiona Heleno Kmieć”. Jest moją młodszą siostrą, to chyba mogę do niej mówić po imieniu.

Anita uważa, że Helena mogłaby być patronką spraw niemożliwych, tak po ludzku, bo wiele razy pomagała w takich sytuacjach tym, którzy tego potrzebowali. I może jeszcze od spełniania małych marzeń.

Światło

Na ostatnim filmie z Boliwii dziewczyny pokazują wymalowane przez siebie ściany przedszkolnych sal i korytarza. „A to jest koliber, którego Anitka malowała prawie osiem godzin – mówi Helena. – Jest jak żywy. Co możemy potwierdzić, bo spotkałyśmy go już osobiście”.

Skrzydła kolibrów poruszają się nawet 90 razy na sekundę, a ich serce uderza 500 razy w ciągu minuty. Osiągają prędkość do 120 km na godzinę. Potrafią latać w bok i do tyłu, a nawet unieść się pionowo w górę. Ich pióra mają tylko dwa kolory – czarny i brązowy – ale rozszczepiają światło, co nadaje im wielobarwny wygląd. 


Ks. dr Paweł Wróbel SDS, postulator procesu Heleny Kmieć // WSD Salwatorianów / Materiały prasowe

Ks. Paweł Wróbel: Nie działać pod wpływem emocji

Proces beatyfikacyjny Heleny Kmieć rozpocznie się 10 maja 2024 r. Poprzedził go etap przygotowawczy, który zaczął się pięć lat po śmierci – to wymagany przez prawo czas, jaki należy odczekać, by nie działać pod wpływem emocji oraz by utrwaliła się „opinia świętości” (przekonanie wiernych, że kandydatka na ołtarze żyła w sposób święty) i „opinia znaków” (wiara, że za jej wstawiennictwem Bóg udziela łask).

Na etapie przygotowawczym zebrano dokumenty o życiu kandydatki i zbadano jej pisma. W przypadku Heleny, tak samo jak innych współczesnych młodych kandydatów na ołtarze, to również maile i wpisy w mediach społecznościowych, które zebrano za zgodą adresatów i z poszanowaniem prywatności. Materiały zostały zbadane przez teologów, którzy wydali opinię o zgodności życia i pism Heleny z nauką Kościoła.

Na tym etapie zdecydowano też, że proces będzie prowadzony pod kątem heroiczności cnót, a nie męczeństwa. Do uznania śmierci za męczeńską konieczna jest m.in. pewność, że działanie sprawcy podyktowane było nienawiścią do wiary lub tego, co z wiary wynika. W tym przypadku takiego motywu nie było.

Rozpoczęcie procesu nie przesądza o beatyfikacji. Trybunał będzie przesłuchiwał świadków i badał zebrane dokumenty, które po zakończeniu etapu diecezjalnego zostaną przesłane do Stolicy Apostolskiej. Zwieńczeniem etapu rzymskiego będzie wydanie dekretu o heroiczności cnót, ale do wyniesienia na ołtarze konieczny będzie jeszcze cud, na który czasem czeka się wiele lat.

Notował Edward Augustyn

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, akredytowany przy Sala Stampa Stolicy Apostolskiej. Absolwent teatrologii UJ, studiował też historię i kulturę Włoch w ramach stypendium  konsorcjum ICoN, zrzeszającego największe włoskie uniwersytety. Autor i… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Ostatnia misja Heleny