Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Studentka pierwszego roku. Kulturalna, niepaląca i bez innych nałogów, wynajmie pokój w Krakowie. Najlepiej na wyłączność i do trzydziestu minut komunikacją miejską od centrum – choć po ostatnich doświadczeniach zaczyna tracić nadzieję, że uda jej się znaleźć takie lokum i nie przekroczyć ustalonego z rodzicami budżetu 1500 zł miesięcznie. Rok akademicki startuje w przyszłym tygodniu. Trzy poprzednie poświęciła na przeglądanie ofert, wizytowanie mieszkań i korespondencję z wynajmującymi, która, jak mówi, chwilami ocierała się o absurd.
– Jeden pan wpisał np. do umowy, że jeśli spóźnię się z zapłatą 14 dni, będzie mógł wyrzucić mnie na bruk bez zwrotu kaucji – mówi. – W innym kontrakcie znalazłam punkt, zgodnie z którym po roku mieszkania w pokoju musiałabym go wyremontować na własny koszt. Wynajmujący oczekiwania mają astronomiczne, a sami czasem zachowują się jak dzieci. Kilka dni temu oglądałam mieszkanie. Mówię, że biorę pokój, umawiamy się na podpisanie umowy następnego dnia. Wieczorem wchodzę do serwisu z ofertami i widzę, że mieszkanie jest nadal dostępne. Dzwonię zaniepokojona do kobiety, a ona mi spokojnym głosem oświadcza, że w międzyczasie pokój wziął ktoś, kto zapłaci więcej. Dwa dni zmarnowane. Nawet nie przeprosiła.
Zakaz przestawiania mebli
Moja rozmówczyni nie chce pozostać anonimowa. Wręcz z przyjemnością opowie o swoich perypetiach z poszukiwaniem stancji, bo sytuacja młodych ludzi próbujących przenieść się na studia do dużego miasta jeszcze nigdy nie była – jak twierdzi – równie trudna. Nazywa się Zuzanna Kicińska, ma 18 lat i pochodzi z Lublina. W pierwszej turze rekrutacji złożyła dokumenty na socjologię i na stosunki międzynarodowe na Uniwersytecie Warszawskim i na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w rodzinnym Lublinie. Do Warszawy się nie dostała, został UMCS, ale Zuza zawsze marzyła o studiach w innym mieście. W drugim podejściu miała więcej szczęścia, przyjęto ją na obu obstawianych kierunkach, z których wybrała politologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. – Rekrutacja w tej turze zakończyła się w pierwszych dniach września – mówi. – Zdawałam sobie sprawę, że będę przez to na gorszej pozycji w wyścigu po mieszkania, ale nawet mając w głowie opowieści koleżanek, które już przez to przeszły, liczyłam, że będzie jednak łatwiej i taniej. No i się boleśnie rozczarowałam.
Kilka dni temu Zuzanna oglądała w Krakowie mieszkanie w wieżowcu z wielkiej płyty w pobliżu wylotówki na Katowice. Okolica głośna i do tego ustawicznie zakorkowana, na szczęście dogodnie skomunikowana z centrum dzięki nowej linii tramwajowej. Na niespełna 50 metrów kwadratowych do wynajęcia składały się trzy pokoje, każdy oferowany oddzielnie, niewielka ślepa kuchnia, takaż łazienka i malutki przedpokój, który Zuzie od razu skojarzył się z mieszkaniem jej dziadków, bo wykończono go starą, skrzypiącą przy najlżejszym dotyku boazerią. W najgorszym stanie była jednak łazienka.
– Na suficie stare zacieki, w wannie rdza, gołym okiem widać, że w mieszkaniu od lat nie było remontu – wylicza. – Pokoje miały może po 10 metrów, wyposażono je w meble pamiętające jeszcze komunę, ale nie szukam przecież luksusów. Spytałam o cenę. Pokoje bez balkonu po 1300 zł miesięcznie plus media. Najjaśniejszy, z wyjściem na balkon – o 300 zł droższy. Rachunki w mieszkaniu wychodziły na poziomie 1200 zł miesięcznie, czyli dla mnie za drogo, nawet gdyby koszty rozłożyć na trzech najemców. Na szczęście właściciel z miejsca zaznaczył, że w pokoju nie wolno niczego przestawić ani nawet zawiesić na ścianie. Dzięki temu mogłam mu od razu powiedzieć, że nie odpowiadają mi takie warunki – kiwa z niedowierzaniem głową Zuzanna.
W kolejny weekend, ostatni przed startem nowego roku akademickiego, Kicińska wybiera się do Krakowa z rodzicami. W planach mają obejrzenie kilku ofert ostatniej szansy, dalej od centrum, gorzej skomunikowanych, za to tańszych. – Na liście moich priorytetów własny pokój plasuje się wyżej od dogodnego dojazdu na uczelnię. Na studiach chcę się przede wszystkim uczyć, muszę mieć ciszę i namiastkę domowej prywatności. O dorabianiu na razie nie myślę. Wolałabym nie tracić na to czasu, który mogę poświęcić na naukę, o ile oczywiście nie zmusi mnie do tego sytuacja materialna. Mama uczy w przedszkolu angielskiego. Tata jest informatykiem, ale rodzice mają też na utrzymaniu młodszego o 10 lat brata i moje studia w Krakowie będą dla naszego budżetu sporym obciążeniem. Nic to, mam nadzieję, że się to nam jakoś poskłada i dotrwam do obrony dyplomu – uśmiecha się Zuza.
Sześć tygodni
Wykładowcy nazywają to czasem „miesiącem prawdy”. W drugiej połowie listopada wszystkie uczelnie składają w zintegrowanym systemie informacji o nauce „Pol-on” oficjalne dane o liczbie osób rozpoczynających rok akademicki na poszczególnych kierunkach. Po pierwszych sześciu tygodniach już wiadomo, ile osób będzie kontynuować studia. Niektórzy przenoszą się w tym czasie na inny kierunek. Inni rezygnują. Jednych rozczarowały zajęcia. Ktoś nie znalazł stancji albo nie załapał się na akademik, waletował u znajomych lub codziennie dojeżdżał z rodzinnego domu, aż w końcu stracił motywację do takiego życia w zawieszeniu. Nie brak też i takich, którym sześć pierwszych tygodni studiów przynosi smutną odpowiedź na pytanie, czy budżet, którym dysponują, wystarczy w ośrodku uniwersyteckim choćby na wegetację. W minionym roku akademickim – jak wynika z najnowszej edycji raportu „Portfel studenta” przygotowanego na zlecenie Związku Banków Polskich – 17 proc. studentów rozważało przerwanie nauki z powodów ekonomicznych. Takie pytanie w badaniu padło po raz pierwszy, trudno więc o retrospektywne porównanie.
– Nie wiemy, ile osób porzuca studia z przyczyn czysto ekonomicznych, bo wielu z nich z dnia na dzień po prostu przestaje się pojawiać na zajęciach – tłumaczy rektor UJ prof. Jacek Popiel. – Będę jednak szczery: z niepokojem czekam na listopad i dane o rezygnacjach. Samorząd od miesięcy sygnalizuje, że sytuacja materialna studentów, zwłaszcza przyjezdnych, jest bardzo trudna. Inflacja i wzrost kosztów życia uderza w całe społeczeństwo, ale studenci spoza Krakowa muszą mierzyć się dodatkowo z drastyczną podwyżką opłat za najem mieszkań. Renoma naszego uniwersytetu od lat przyciągała z całego kraju wielu młodych ludzi marzących o nauce w Krakowie. W tym roku akademickim, jak wynika ze wstępnych danych, kandydatów z Pomorza, Mazur czy Podlasia było rekordowo niewielu. Trudno nie powiązać tego z sytuacją ekonomiczną, bo nasz uniwersytet należy do nielicznych w Polsce uczelni, które w tym okresie odnotowały także wzrost liczby chętnych do podjęcia studiów. W bieżącym roku akademickim o jedno miejsce na UJ rywalizowało średnio ponad trzech kandydatów – podkreśla rektor.
W styczniu 2022 r. – jak podliczyli niedawno autorzy raportu przygotowanego przez serwisy Expander i Rentier.io – średni koszt wynajmu dwupokojowego mieszkania o powierzchni do 50 m kw. wyniósł w Polsce 2242 zł. Rok później najemcy za takie samo lokum musieli zapłacić już o ponad 28 proc. więcej. Największy wzrost, aż o ponad 36 proc., odnotowano właśnie w Krakowie. Najwolniej mieszkania na wynajem drożały tam, gdzie cena wcześniej poszła najwyżej, czyli w Warszawie – ale nawet tam wzrost sięgnął 22 proc. Za wynajem dwupokojowego mieszkania w stolicy trzeba zapłacić dziś średnio 4,6 tys. zł. We Wrocławiu to samo kosztuje 3,3 tys. zł. W Krakowie i Gdańsku wynajmujący żądają średnio po 3,2 tys. zł. A przecież do tego trzeba doliczyć jeszcze czynsz i media, które również nie tanieją. Jak podaje Eurostat, koszty użytkowania mieszkania lub domu w sierpniu ub.r. były w Polsce aż o 27,4 proc. wyższe niż rok wcześniej (przy inflacji sięgającej wówczas 16,1 proc.). Rosną także stawki lokalnych podatków – słowem, wszystko, co wynajmujący przerzucają potem na najemców.
W rezultacie, jak wynika z najnowszego raportu „Portfel studenta”, w zakończonym roku akademickim udział kosztów najmu mieszkania w comiesięcznych wydatkach statystycznego posiadacza indeksu przekroczył 34 proc., zamykając się w kwocie 1350 zł. W przypadku studentów uczelni publicznych, którym budżetów nie obciążało czesne, było to już 40 proc. W roku akademickim 2021-2022 aż 29 proc. polskich studentów płaciło za kwaterę od 501 do 800 zł. Rok później – już tylko 23 proc. Jednocześnie nastąpił znaczny wzrost odsetka tych, których dach nad głową kosztował od 1201 do 1500 zł miesięcznie (z 6 do aż 15 proc.) i powyżej 1500 zł (z 9 do 14 proc.). Efekt? Już 46 proc. studentów w minionym roku akademickim mieszkało z rodzicami, ewentualnie u krewnych lub znajomych, którzy nie oczekiwali za to pieniędzy. Rok wcześniej – 43 proc. W roku akademickim 2019-2020 odsetek studentów, którzy nie wynajmowali odpłatnie mieszkania, wyniósł tylko 27 proc.
Plan B
3280 zł – tyle co miesiąc wydawał w ubiegłym roku akademickim przeciętny student uczelni publicznej. Słuchacze – czy raczej klienci uczelni prywatnych – musieli dołożyć do tej kwoty średnio po 600 zł miesięcznie. W ciągu zaledwie jednego roku akademickiego wzrost wydatków studentów sięgnął zatem 20 proc. – znacznie powyżej średniorocznej inflacji, która w 2022 r. wyniosła 14,4 proc., nie mówiąc już o wzroście wynagrodzeń, które w tym czasie wzrosły średnio o 11,7 proc.
Na pytanie o sytuację materialną w ciągu minionych dwunastu miesięcy, 33 proc. studentów ankietowanych w ostatniej edycji badania odpowiedziało, że uległa ona lekkiemu lub poważnemu pogorszeniu. Rok wcześniej takich samych odpowiedzi udzieliło 38 proc. badanych studentów. Kryzys kosztów życia wśród studiujących trwa jednak dłużej. Już w 2020 r. w tym samym badaniu aż 53 proc. respondentów uskarżało się na obniżenie swojego standardu materialnego.
Pomiędzy rokiem 2016 a 2022 przeciętne miesięczne wydatki studenta w Polsce wzrosły o niemal 102 proc. Skumulowana inflacja cen towarów i usług konsumpcyjnych w latach 2016-2022 wyniosła tymczasem zaledwie 31 proc.
Kryzys kosztów życia to nie jedyne wytłumaczenie. Wiele przemawia za tym, że wśród słuchaczy polskich uczelni systematycznie ubywa osób z uboższych domów, a średnie wydatki studentów winduje konsumpcja tych, których sytuacja materialna nie zmusza do zaciskania pasa.
Prof. Jacek Popiel: – Ostatnie dwa lata po lockdownie to czas, kiedy na UJ obserwujemy stały spadek odsetka studentów ze wsi i małych miast. Nie mam w tej chwili przed sobą dokładnych danych, ale mówimy o zmianie, która we wspomnianym okresie sięgnęła nawet 30 proc. Od rektorów innych dużych uczelni słyszę o identycznym problemie, obawiam się więc, że mówimy o zjawisku ogólnopolskim.
Z perspektywy Nowej Soli, niespełna 40-tysięcznego miasteczka w województwie lubuskim, wygląda to następująco. Jedyny bezpośredni pociąg do Krakowa jedzie stąd sześć godzin, codzienne dojazdy na uczelnię są więc niemożliwe. – Zresztą byłbym na miejscu przed północą i nadal potrzebowałbym noclegu. O kosztach nie wspomnę, bo w obie strony wyszłoby prawie dwie stówy dziennie. Jedna piąta mojego aktualnego budżetu – uśmiecha się nieśmiało Michał, student drugiego roku mechaniki na krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej.
Pierwszego października Michał będzie jednak w rodzinnym domu w Nowej Soli. Na urlopie dziekańskim.
– Ojciec jest na rencie, brat za rok pójdzie do liceum. Na szczęście mama pracuje. Jej pensja jako tako spina nam budżet, choć ostatnio z roku na rok jest coraz trudniej. Szedłem na studia wiedząc, że będę musiał dorabiać. Załapałem się na akademik. Miejsce kosztowało ponad 500 zł miesięcznie, a z domu dostawałem co miesiąc tysiaka. Pracowałem dorywczo jako kurier rowerowy. Dało się zarobić pod dwa, czasem dwa i pół tysiąca miesięcznie, a to wraz z pieniędzmi z domu pozwalało mi już jakoś funkcjonować w Krakowie – wylicza.
W kwietniu tego roku, jadąc rowerem do klienta, Michał stracił przytomność. Ocknął się w szpitalu. – Złamany obojczyk, lekkie wstrząśnienie mózgu, ale to nie było najgorsze. Lekarze zaczęli sprawdzać, co właściwie mi się stało, i okazało się, że mam ciężką, wcześniej niewykrytą arytmię serca. Wypisali mnie ze wskazaniem, że z aktywności fizycznych na razie zostaje mi spacer. Odpuściłem więc kurierkę, załatwiłem sobie pracę w restauracji – i czwartego dnia, niosąc zamówienie, prawie wywaliłem się z zupą na klienta. Zdałem egzaminy w sesji letniej i poprosiłem o urlop dziekański. Nie było wyjścia. Nie wiem, co dalej. Liczę na to, że się podleczę przez ten rok i będę mógł wrócić do pracy, żeby móc się utrzymać w Krakowie. Bardzo chcę tam wrócić.
Na pytanie o plan B Michał nie chce zrazu odpowiedzieć. – Jeśli nie będzie innego wyjścia, spróbuję przenieść się na jakieś studia techniczne do Zielonej Góry. Pociągiem to tylko 20 minut z domu. Dyplomu tej uczelni nie da się porównać z AGH, ale lepszy taki niż żaden.
Czy to dalej Alma Mater?
W Polsce studiuje obecnie około 1,22 mln osób. W porównaniu z rokiem 2006, kiedy uczelnie wyższe kształciły niemal dwa miliony Polaków, widać zatem wyraźny regres. Po okresie dynamicznego wzrostu przyszła głęboka przecena znaczenia wyższego wykształcenia, które przestało być symbolem statusu i gwarantem awansu zawodowego. Dziś jednak liczba studentów znów lekko rośnie: w zeszłym roku, jak podaje GUS, przybyło ich o niespełna 0,5 proc., choć w praktyce wzrost ten koncentruje się w dużych ośrodkach uniwersyteckich, które prócz dobrej kadry profesorskiej mogą zaoferować studentom wyższy poziom życia. Co trzeci student w Polsce kształci się dziś w województwie mazowieckim (274,6 tys.) lub małopolskim (144,2 tys.). Niestety, wciąż dominują wśród nich osoby z innych miast.
Akademia przemocy
Badania dostępności studiów dla młodzieży wiejskiej, przeprowadzone w 2018 r. przez dr. hab. Dominika Antonowicza, dr. Krzysztofa Wasielewskiego i dr. Jarosława Domalewskiego pokazały, że choć w całej populacji pochodzenie wiejskie ma ok. 40 proc. Polaków, ich odsetek wśród studentów utrzymuje się na o wiele niższym poziomie. Na Uniwersytecie Warszawskim wiejskie pochodzenie w 2018 r. deklarowało niecałe 19 proc. studiujących. Na Uniwersytecie Wrocławskim to prawie 25 proc., na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu – 33 proc., a na Uniwersytecie Opolskim to 36 proc. studentów. Gołym okiem widać tu niepokojącą zależność: im większy i silniejszy ośrodek uniwersytecki, tym mniejszy odsetek osób pochodzenia wiejskiego, które podejmowałyby tam studia. Autorzy badania w podsumowaniu wskazują na odpowiadające za taki stan rzeczy zjawisko swoistej autoselekcji młodzieży wiejskiej, która nazbyt często wybiera szkoły maturalne najbliżej miejsca zamieszkania, ale o gorszych wynikach na egzaminie maturalnym – co później przekłada się na mniejsze szanse dostania się na dobrą uczelnię. Na wsi z reguły brak również tradycji rodzinnych, które w miastach często decydują o wyborze miejsca, a nawet kierunku studiów w kolejnym pokoleniu.
Dziś zaś dochodzi do tej listy czynnik czysto ekonomiczny. Biorąc pod uwagę choćby różnicę wysokości przeciętnego rozporządzalnego dochodu w mieście i na wsi (według danych z ostatniego Spisu Powszechnego to odpowiednio 2089 i 1639 zł), kryzys kosztów życia musi nieporównywalnie częściej krzyżować edukacyjne plany młodym mieszkańcom wsi niż miast. Owszem: droga do akademii z terenów wiejskich zawsze była dłuższa i bardziej wyboista niż ta, którą musiała pokonać młodzież z dużych miast. W międzyczasie doszło jednak do ważnej zmiany. Uczelnie wyższe także zbiedniały i nie stanowią już dla studentów takiego wsparcia, jakie mogły zaoferować im wcześniej. Mater (łac. matka) – owszem. Alma (łac. żywicielka) – już niekoniecznie.
O subwencjach oświatowych dla uczelni wyższych ich rektorzy mówią dziś niemal tym samym językiem, którym swoje położenie opisują od pewnego czasu samorządowcy – czyli coraz więcej obowiązków za niemal te same pieniądze. Zamrożenie przez rząd minimalnego progu dochodowego (odmrożonego dopiero na początku tego roku) doprowadziło do spadku liczby studentów pobierających stypendia socjalne. Zgodnie z danymi GUS w 2019 r. takie świadczenie pobierało 101,8 tys. osób. W 2020 r. – 79,4 tys., a rok później już tylko 65,8 tys. Za kosztami życia w dużych miastach od dawna nie nadążają też wynagrodzenia dla doktorantów.
– Asystent na etacie, często z doktoratem, zarabia obecnie pensję minimalną. Od stycznia wzrośnie ona do ok. 3200 zł na rękę. Proszę sobie wyobrazić młodego człowieka, nierzadko już z rodziną, który za takie pieniądze musi się utrzymać w dużym mieście – kiwa głową rektor Popiel. – W takich warunkach trudno mówić o płynnym wejściu w dorosłość, które dałoby się połączyć z owocną pracą naukową.
Uniwersytet Jagielloński szacuje, że proporcjonalnie do potrzeb studentów i doktorantów, brak mu obecnie ok. 500 miejsc w akademikach. Na ten rok uczelnia przygotowała ich 2947, z czego już 2826 jest zarezerwowanych. Stawki oscylują od 560 zł miesięcznie za miejsce w pokoju wieloosobowym do 980 zł za jednoosobowe korzystanie z dwójki. Zarządzający domami studenckimi złożyli jednak propozycję podwyższenia opłaty za miejsce w pokoju wieloosobowym do 600 zł. Uczelniana Komisja Ekonomiczna jeszcze ich nie zaopiniowała.
– Nasze możliwości w sferze socjalnej są prostą pochodną naszego budżetu, a realia są, jakie są – odpowiada dyplomatycznie rektor UJ. – Czasem z pomocą przychodzą nam zamożni absolwenci, fundując po kilka stypendiów dla uzdolnionych studentów z ich rodzinnych stron, ale to kropla w morzu potrzeb. Ministerstwo Edukacji i Nauki na problem kryzysu kosztów życia w dużych miastach ma inną receptę. Chce dalszego rozdrobnienia nauki i większej liczby wyższych uczelni w małych miastach.
Jak za młodości Pigonia
Zuzanna Kicińska sprawdza w internecie, jak dojechać na uczelnię z jednej z potencjalnych stancji. Program pokazuje, że przesiadkę będzie mieć koło teatru Bagatela, opodal uniwersyteckiego domu gościnnego im. Stanisława Pigonia, wybitnego historyka literatury polskiej i rektora UJ. Pigoń przyszedł na świat w 1885 r. w podkarpackiej Komborni, w rodzinie chłopskiej. Rodzice widzieli go przy pługu, ale on wybrał książki i dzięki wielkiemu samozaparciu i szczęściu zdołał skończyć studia, a potem rozpocząć karierę naukową. W ówczesnej Polsce był to bezprecedensowy przykład awansu z nizin do elity, jaką w tamtych czasach stanowiła profesura.
Po II wojnie światowej, za sprawą inżynierii społecznej narzuconej krajowi przez komunistów, ścieżki awansu stanęły otworem przed tysiącami następców Pigonia. Słynne punkty za pochodzenie w pierwszych powojennych latach wręcz faworyzowały w wyścigu o indeks młodzież z relatywnie ubogich rodzin robotniczo-chłopskich. To, z czym mamy do czynienia obecnie, to ich swoisty powrót w nowej odsłonie: jeśli nie mieszkasz od urodzenia w dużym mieście lub nie masz w miarę zamożnej rodziny, nie udźwigniesz coraz wyższych kosztów życia na studiach. I to się może długo nie zmienić.
Ekonomiści szacują, że kilkuprocentowa inflacja będzie nam towarzyszyć jeszcze półtora roku do dwóch lat. Nawet gdy już wróci w koryto wyznaczone jej przez bank centralny, ceny nie spadną do poziomu sprzed pandemii. A jeśli po drodze polska gospodarka złapie zadyszkę, wpadniemy w pułapkę stagflacji, czyli rosnących cen i zarobków, które za nimi nie nadążają. Taki scenariusz równałby się zabetonowaniu jednej z ostatnich dostępnych ścieżek awansu społecznego, jaką dają studia w dużym mieście.
Autorzy opublikowanego przed trzema laty Global Social Mobility Report porównali ścieżki awansu społecznego w 82 krajach. Polska zajęła w tym rankingu 30. miejsce, głównie za sprawą jakości krajowej edukacji (pod tym względem uplasowaliśmy się na 14. pozycji). Wysoko oceniono również chłonność polskiego rynku pracy (miejsce 26.) i mechanizmy opieki społecznej (26.). Ostateczną pozycję Polski w rankingu mocno zaniżała ocena dostępu do edukacji – pod tym względem plasowaliśmy się dopiero na 42. pozycji. Niższe noty otrzymaliśmy jedynie w porównaniach warunków pracy (pozycja 46.) i kształcenia ustawicznego (miejsce 48.).
Za główną bolączkę polskiej edukacji autorzy raportu uznali wtedy niską dostępność do nauczania przedszkolnego, zapaść w nauczaniu zawodowym oraz wysoki jak na państwo rozwinięte odsetek dzieci, które nie chodzą do szkoły. Ranking powstał jednak w roku 2020, kiedy kryzys kosztów życia jeszcze nie majaczył na horyzoncie sytych społeczeństw Europy i nie mógł mieć wpływu na ocenę dostępności do szkolnictwa wyższego. W Polsce wskaźnik średniorocznej inflacji sięgnął wówczas 3,4 proc.
Od tamtej pory przeciętne wydatki polskiego studenta wzrosły jednak o ponad 1,2 tys. zł – czyli niemal o tyle samo, ile obecnie kosztuje średnio wynajęcie lokum studenckiego w którymś z miast uniwersyteckich. Doprawdy, znamienny zbieg okoliczności. ©℗