Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pogoda sprzyja wyprawom w plener, a nie ma to jak rekreacja, która przy okazji pozwoli nieco wzbogacić wiedzę, choćby była to tzw. wiedza quizowa (nikomu nie pozwalam jej deprecjonować). Nieprzypadkowo dawnymi czasy lubiłam wciągać się w „100 zagadek turystycznych”. I tak niedawna wycieczka rowerowa po zakątkach Warszawy przypomniała mi, że niebawem minie 20 lat od legendarnej mistyfikacji z heroicznych początków polskiego internetu, czyli przypadku Henryka Batuty.
Henryk Batuta – jak głosiło umieszczone w 2004 r. na polskiej Wikipedii hasło – miał być działaczem komunistycznym o życiorysie podejrzanie zbliżonym do biografii właściciela twarzy ze starej pięćdziesięciozłotówki, czyli Karola Świerczewskiego, z elementami pożyczonymi z uniwersum teorii spiskowych. Ulica Batuty na warszawskim osiedlu Służew upamiętniała, zdaniem internautów, człowieka niegodnego takiego gestu. Jego istnienie uwiarygodniały zaś cytaty, wyniki wyszukiwania Google, a przede wszystkim fakt, że nikt nie podważał autentyczności wpisu na Wikipedii.
Po niecałych dwóch latach wpis przeszedł weryfikację i biogram został uzupełniony o informację, że mowa o postaci fikcyjnej, bohaterze wyrafinowanego żartu grupy użytkowników skrywającej się pod kryptonimem Armia Batuty. Nazwa służewskiej ulicy pochodzi w rzeczywistości od batuty dyrygenta, zaś przypadek tej zmyślnej mistyfikacji posłużył za ilustrację licznych studiów z zakresu weryfikacji danych. Nie przez przypadek podkreślam jednak to, ile czasu minęło: Henryk Batuta był postacią z „małego internetu”, w którym znacznie łatwiej było o sprostowanie, a informacja taka miała szansę osiągnąć należyty rozgłos.
W czasach, gdy ta historia wyszła na jaw, byłam absolutnie pewna, że wszyscy na świecie podzielają moje przekonanie, że to, co nazywamy najszerzej pojętymi teoriami spiskowymi, to ironiczny żart, mistyfikacja, i że nikt nie mówi o nich na serio. Zapewne ktoś musiał wziąć mnie za prawdziwą wyznawczynię. Pasjonowałam się wówczas trylogią „Illuminatus” Roberta Shea i Roberta A. Wilsona (której lekturę wszystkim najserdeczniej polecam), książki, która zapewnia doskonały trening czujności i przytomnego wątpienia, bo cała jej akcja stanowi niezwykle szybką żonglerkę faktami i zmyśleniami. Wydawało mi się, że wszyscy na świecie mają rodzaj węchu czy radaru umożliwiającego wytropienie fikcji, albo że pasjonują się zabawą we wzajemne wkręcanie i mruganie do siebie okiem, w stylu, powiedzmy, prac Roberta Kuśmirowskiego, albo „Sennego żywota Leonory de la Cruz” Agnieszki Taborskiej.
Szalenie się zdziwiłam, gdy okazało się, że bywa raczej odwrotnie i ludzie często – kto wie, może i coraz częściej – wolą nie być wyprowadzani z błędu, tylko po prostu przyswoić własną wersję rzeczywistości i się przy niej upierać. Albo nawet gdy dowiedzą się, że coś, w co wierzyli, jest fikcją, będą starali się za wszelką cenę znaleźć margines wiarygodności. A już na pewno nie traktują informacji jako klocków w postmodernistycznej zabawie. Wybierają po prostu odmianę własnej poznawczej korzyści: coś, co im osobiście odpowiada. Być może gdyby przypadek Henryka Batuty zdarzył się dziś, pojawiłaby się kontrarmia, starająca się za wszelką cenę udowodnić, że to oni znają prawdę i że nie było żadnej mistyfikacji.
Korzystając z okazji chciałabym upamiętnić kierowcę taksówki, przypadkowego, a znaczącego bohatera opowieści o Henryku Batucie. Zagadnięty przez Armię Batuty o to, czy nie przeszkadza mu, że ulica upamiętnia tak skandaliczną postać, odparł z nutą niecierpliwości, że nie i że jest mu to zupełnie obojętne. Niezłomna odporność tego człowieka na prowokatorskie zagadnięcia i radykalna niechęć do bycia wciąganym w spory symboliczne powinna nam wszystkim dać do myślenia. To bowiem rzadko spotykane dzisiaj cechy. Jakby z zupełnie innego świata. Dzisiaj ktoś mówi „nic mnie to nie obchodzi” (albo raczej, w pluralis maiestatis, „n a s”) właśnie wtedy, gdy obchodzi go bardzo.