Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dziękując za świetny tekst Roberta Kasprzyckiego „Źródła ognia” („TP” 18-19/2023), chciałbym dołożyć swoją propozycję odpowiedzi na pytanie o przyczynę umierania muzyki gitarowej. Otóż stoi za tym fakt, że „prorocy z gniewnych lat obrastają w tłuszcz”.
Ritchie Blackmore, który tak malowniczo rozwala swojego stratocastera na opublikowanym w „TP” zdjęciu, dzisiaj nagrywa muzykę quasi-renesansową, od której słodyczy bolą zęby. Santana swoje nagrania szlifuje w studiu do tego stopnia, że brakuje w nich choćby odrobiny rockowej zadziorności. Knopfler od co najmniej kilku płyt ględzi i ewidentnie zapomina podkręcić przester. Gilmour odcina kupony od czasów pinkfloydowskich. Clapton tworzy muzykę dla starszych państwa. Zastanawiam się, czy gdyby żyli Hendrix i Stevie Ray Vaughan, też wydawaliby elegancką, nienagannie wyprodukowaną „muzykę tła” do słuchania przy kominku i szklaneczce whisky?
Scenę rockową opanowali zapatrzeni w Joe Satrianiego i Steve’a Vaia „wyścigowcy”, z taką prędkością ogrywający skale, że gubiący nawet ślady melodii. To już matematyka, nie muzyka. Czy remedium na to jest akordowe granie Eda Sheerana i Taylor Swift, których wymienia Kasprzycki? Niestety – nie sądzę.
Maciej z Krakowa