Czy Polska powinna szybko przyjąć euro? Wspólna waluta to narzędzie do realizacji celów, a nie sam cel

Od 20 lat jesteśmy w Unii, ale bez euro. Odpowiedź na pytanie, kiedy zastąpić nim złotego, jest trudniejsza niż w 2004 r. – choć i zwolennicy, i przeciwnicy tego kroku twierdzą, że ją znają.

16.04.2024

Czyta się kilka minut

Personifikacja Europy trzymającej znak euro przed budynkiem Parlamentu Europejskiego. Bruksela, 12 kwietnia 2023 r. // Fot. Wojciech Stróżyk / Reporter
Personifikacja Europy trzymającej znak euro przed budynkiem Parlamentu Europejskiego. Bruksela, 12 kwietnia 2023 r. // Fot. Wojciech Stróżyk / Reporter

W maju 2004 r. niewielu zakładało, że dwudziestolecie członkostwa w UE będziemy świętować z rodzimą walutą. Od tamtego czasu polski złoty przetrwał dwie wstępnie wyznaczone daty wycofania go z obiegu i czterech rządowych pełnomocników w randze ministra, którzy mieli do tego doprowadzić. 

Powitanie euro po raz pierwszy zaplanowano na rok 2011. Na przeszkodzie stanął jednak światowy kryzys finansowy i w połowie 2010 r. rząd Donalda Tuska odłożył to na spokojniejsze czasy. Drugie okienko otworzyło się już rok później, po wyborach. Platforma Obywatelska w projekcie umowy koalicyjnej z PSL zasugerowała partnerowi ustalenie daty wejścia do strefy euro do końca kadencji. Ludowcy się jednak nie zgodzili i sprawa znów spadła z agendy. Po kolejnych wyborach klimat dla euro zrobił się w Polsce jeszcze cięższy. W 2018 r., w odpowiedzi na opublikowany w „Rzeczpospolitej” apel ekonomistów o jak najszybsze wejście do strefy euro, premier Mateusz Morawiecki określił ją jako „nieoptymalny w obecnym kształcie obszar walutowy”. W podobnym tonie wypowiadał się prezydent Andrzej Duda.

Polskie euro wylądowało w politycznej zamrażarce. Prędzej czy później będzie musiało ją jednak opuścić: do przyjęcia wspólnej waluty zobowiązaliśmy się przecież – bez wskazywania dat – w traktacie akcesyjnym. Inna sprawa, że na polskiej scenie politycznej nie ma dziś nikogo, komu by na tym naprawdę zależało.

Rozbić bank (centralny)

Bodaj najważniejszy polski eurosceptyk, jakim od 20 lat pozostaje Jarosław Kaczyński, w kwestii zamiany złotego na euro ma poglądy od lat niezmienne. Jego zdaniem właściwy moment na to nadejdzie z chwilą, gdy pod względem PKB per capita Polska dogoni Niemcy – czyli za jakieś 30 lat. Prezes wprawdzie nie rozdaje już kart w polskiej polityce, ale identycznie o euro myśli jego zaufany polityczny kompan, szef Narodowego Banku Polskiego. Adam Glapiński wielokrotnie podkreślał, że podczas jego rządów w NBP Polska na pewno nie porzuci złotego. Druga, ostatnia kadencja prezesa dobiegnie końca w czerwcu 2028 r. – do tego czasu rozmowy o przyjęciu euro pozostaną więc dywagacjami, bo bez zgody szefa NBP taka operacja jest niemożliwa.

Dla Zjednoczonej Prawicy bank centralny to jednak ostatnia reduta realnej władzy, dlatego jej politycy niemal każdej krytyce Glapińskiego próbują nadać pozory zamachu stanu. Najnowszym argumentem w tej palecie jest opowieść o postawieniu prezesa przed Trybunałem Stanu lub wymuszeniu na nim dymisji właśnie po to, żeby w ten sposób usunąć ostatnią przeszkodę do wprowadzenia euro. Autorzy tej spiskowej hipotezy lekceważą jednak fakt, że rządząca koalicja raczej unika tematu polskiego euro. W zeszłorocznej kampanii najodważniej wypowiadali się o tym przedstawiciele Trzeciej Drogi, którym zdarzyło się napomykać, że pożegnanie ze złotym uważają za realne w perspektywie roku 2030 – ale i oni od razu dodawali, że w tej sprawie koalicjanci mają rozbieżne opinie.

Euro a sprawa polska

PiS – jak mówi Michał Kobosko z Trzeciej Drogi – zohydziło Polakom euro. Ta wypowiedź wpisuje się zarazem w główny kierunek myślenia polskiej klasy politycznej, która nie uważa już wspólnej europejskiej waluty za strategiczny element naszej transformacji. Dziś to po prostu jeszcze jeden wątek w doraźnej politycznej rozgrywce, w dodatku taki, po który sięga głównie prawica – jako symbol zagrożenia dla polskiej tożsamości narodowej. Tym wygodniejszy, że w pakiecie oferuje słynny „efekt cappuccino”, czyli rzekomo horrendalne podwyżki spowodowane zaokrąglaniem cen w górę po przeliczaniu ich ze starej waluty na nową (w pierwszych latach istnienia euro takie ryzyko było realne, ale dziś wiadomo, jak je ograniczać).

W tym zainteresowaniu kwestią euro PiS i jego akolici pozostają jednak osamotnieni. Dla Lewicy i centrum z okolic PO, PSL i Trzeciej Drogi temat od dłuższego czasu nie jest czymś, do czego warto wracać. Było, minęło. Opłacałaby się może jeszcze gra na polaryzację, bo na stosunek Polaków do euro największy wpływ mają właśnie poglądy polityczne. Badanie przeprowadzone przez firmę SW Research we wrześniu ub. roku pokazało, że porzuceniu złotego sprzeciwia się aż 76,4 proc. elektoratu Zjednoczonej Prawicy. Za przyjęciem euro opowiedziało się natomiast 67,9 proc. osób deklarujących poparcie dla Koalicji Obywatelskiej, 62,1 proc. wyborców Lewicy i 44,9 proc. wspierających Trzecią Drogę.

Mówiąc euro stanowcze „nie” lub równie mocne „tak”, każda strona polskiej sceny politycznej dotrze więc głównie do swych najzagorzalszych zwolenników. Po co to zatem robić? W arsenale polskiego populizmu nie brakuje przecież tematów łatwiejszych w użyciu niż niuanse polityki monetarnej, w których gubią się nawet eksperci.

„To skomplikowane”

34 znanych polskich ekonomistów, których „Rzeczpospolita” poprosiła niedawno o odpowiedzi na pytania o euro w Polsce, nie zdołało przemówić w tej sprawie skoordynowanym głosem. W miarę zgodnie badacze odnieśli się do pytania, czy nowa waluta przyspieszyłaby tempo rozwoju naszej gospodarki („tak” odpowiedziało 62 proc. ankietowanych) i do tezy, że złoty odgrywa coraz mniejszą rolę jako narzędzie do jej stymulacji (74 proc. odpowiedzi na tak). Ekonomiści podkreślali, że podczas kryzysów NBP niezmiernie rzadko decyduje się na osłabianie złotówki, żeby w ten sposób pomóc np. polskim eksporterom; priorytetem jego polityki monetarnej nawet wówczas są kryteria, które Polska musi spełnić, żeby wejść do strefy euro.

Dlatego najwięcej trudności przysporzyło badaczom pytanie o to, czy Polska powinna wyznaczyć sobie termin wejścia do unii walutowej najpóźniej do 2030 r. Część ankietowanych uważała, że taka cezura podziałałaby mobilizująco na naszą politykę gospodarczą. Deklaracja przyjęcia euro w ciągu sześciu lat oznaczałaby, że Polska nie mogłaby dłużej tolerować wysokiego deficytu finansów publicznych, który w tym roku zapewne solidnie przekroczy 5 proc. PKB.

Tzw. kryteria konwergencji, czyli zasady wchodzenia do strefy euro określone w traktacie z Maastricht, wymagają od kraju kandydackiego deficytu na poziomie do 3 proc. PKB – a przynajmniej udowodnienia, że jest na drodze do realizacji takiego celu. Podobnie traktat podchodzi do inflacji. Średnioroczne wahania cen w państwie ubiegającym się o euro nie mogą przekroczyć 0,8 proc., a to automatycznie wykluczałoby politykę podobną do tej, którą po lockdownie uprawiał NBP (na polityczne zamówienie PiS bank centralny długo nie reagował wówczas na przyspieszającą inflację). Kryteria z Maastricht kazałyby wreszcie Polsce przez co najmniej dwa lata utrzymywać kurs złotego do euro w przedziale plus minus 15 proc. od tzw. kursu centralnego, który wyznaczyłaby Unia.

Spełnienie tych wymagań otwierałoby drogę do euro, ale przy okazji zapewniło inne korzyści, na czele z większą przewidywalnością kursu rodzimej waluty. Jak cenna to zdobycz, pokazuje najlepiej przykład Danii. Kopenhaga od 25 lat funkcjonuje w mechanizmie ERM-2, który jest monetarnym przedszkolem dla przyszłych kandydatów do strefy, mimo że ani myśli żegnać się ze swoją koroną. W 2020 r. ze swoim lewem dołączyła do ERM-2 także Bułgaria – choć akurat jej pozostałe kraje Unii nie chcą na razie nawet w Schengen.

Za wyznaczeniem terminu przyjęcia euro jednoznacznie opowiedziało się tylko 24 proc. ankietowanych ekonomistów, a 32 proc. kolejnych dostrzegało w tym więcej korzyści niż strat. Aż 38 proc. badaczy kategorycznie się temu jednak sprzeciwiło, podkreślając, że realizacja kryteriów z Maastricht pozbawi Polskę możliwości elastycznego reagowania na zagrożenia, jakie mogą w tym czasie wystąpić. Prof. Marcin Piątkowski z Akademii Leona Koźmińskiego wprost zarzucił Europejskiemu Bankowi Centralnemu anachroniczną wizję finansów publicznych rodem z lat 90. Jego zdaniem ton nadają tam wciąż ortodoksyjni miłośnicy taniego państwa, którzy nie rozumieją, że doświadczonej wojnami Polsce intensywne nadrabianie cywilizacyjnych zaległości kosztem wyższego długu potrzebne jest o wiele bardziej od higieny finansów publicznych.

„Zaręczmy się z euro, ale nie spieszmy się z małżeństwem” – skwitował Piątkowski.

Jakoś to będzie

Grecki kryzys finansowy sprzed 14 lat to najlepszy dowód, że spieszyć się faktycznie nie warto. Euro jest bowiem walutą wielu krajów zaliczanych do gospodarczych prymusów globu, ale nie zapewnia z automatu członkostwa w tym elitarnym klubie.

Na początku tego stulecia Grecy postanowili jednak dostać się do niego za wszelką cenę, licząc na to, że pożegnanie z drachmą stanie się lekarstwem na wszystkie choroby ich gospodarki. W kraju od lat obowiązywały przepisy, które zmuszały prywatne firmy do zakupu obligacji, z których państwo następnie dofinansowywało nieefektywnie zarządzane przedsiębiorstwa państwowe. Na system ubezpieczeń społecznych składało się blisko trzysta funduszy, które zatrudniały łącznie niemal 1 proc. wszystkich czynnych zawodowo obywateli. Decyzją administracyjną podniesiono też pensje minimalne najsłabiej wykwalifikowanym pracowników, co w efekcie doprowadziło jedynie do skoku bezrobocia.

W finansach publicznych nie było lepiej. W momencie wejścia do strefy euro grecki dług publiczny był niemal dwa razy wyższy od maksimum, na jakie kandydatom pozwalał traktat z Maastricht. W 2000 r. ponad jedną czwartą budżetu kraju pochłaniały pensje pracowników rozdętego ponad miarę sektora budżetowego. Ateny nie panowały także nad inflacją, a drachma nie trzymała kursu do innych walut.

W sytuacji gospodarczej Grecji nic nie przemawiało więc za tym, żeby od 1 stycznia 2002 r. kraj mógł bezpiecznie posługiwać się tą samą walutą, którą miały przyjąć również Niemcy, Francja czy Austria. Wygrała jednak polityka i EBC ostatecznie zadowolił się zapewnieniami Aten, że sytuacja w Grecji, choć zła, zmierza przynajmniej w dobrą stronę. Po kilku latach okazało się, że Ateny nawet nie zbliżyły się do realizacji kryteriów z Maastricht, a dane, które miały wskazywać, że Grecja obniża dług publiczny, temperuje inflację i trzyma na wodzy kurs swojej waluty, zostały w części sfabrykowane. Zadłużone po uszy państwo, od lat finansujące sporą część potrzeb budżetowych z długu zagranicznego, stało się niewiarygodnym partnerem dla kredytodawców i stanęło na progu bankructwa.  

Gdyby w tej chwili próby Grecja była poza strefą euro, rząd miałby jeszcze narzędzia w postaci własnej waluty i suwerennej polityki monetarnej. Drachma z pewnością osłabiłaby się do euro, dolara czy rubla, ale krajowi, którego PKB w blisko jednej trzeciej zależy od turystyki, wyszłoby to paradoksalnie na zdrowie; dzięki temu przyciągnąłby jeszcze więcej gości zza granicy. Inwestorów zagranicznych można by było z kolei kusić wysoko oprocentowanymi obligacjami. Niestety, o rentowności greckich papierów wartościowych decydował już EBC, który ani myślał ratować Ateny kosztem 11 innych członków strefy euro. Wyrzucenie Grecji z unii walutowej było niemożliwe bez jednoczesnego wyjścia tego kraju z Unii, a na to musieliby się zgodzić z kolei sami Grecy.

Krajom strefy euro pozostało jedno wyjście – ratować Helladę pożyczkami, jednocześnie wymuszając na niej reformy i bolesne oszczędności. Kraj wpadł w głęboki kryzys, z którego na dobrą sprawę nie wyszedł po dziś dzień. Od 2010 r. PKB Grecji skurczył się o jedną czwartą.

Złoty górą

Tamta lekcja z pewnością trzeźwiąco podziałała na bezkrytycznych euroentuzjastów, którzy w przyjęciu wspólnej waluty widzieli ostatni etap przywracania Polski do standardów „zachodniej normalności”. Przypadek Grecji pokazał, że euro może pomóc w poprawie jakości życia tylko wtedy, jeśli staje się walutą zdrowej, konkurencyjnej gospodarki.

Jak podkreśla dr Wojciech Paczos, ekonomista z Cardiff University, dane historyczne z krajów członkowskich pokazują, że przyjęcie euro niemal w każdym kraju skutkowało bardzo wysokimi wzrostami w handlu międzynarodowym, sprzyjało spadkowi inflacji i dawało też krótkotrwały impuls dla wzrostu potencjalnego PKB. Ten impuls szybko jednak gasł i jeśli gospodarka nie miała zdrowych fundamentów, sama zmiana waluty nie była w stanie ich zastąpić.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Euro dla opornych