Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jak to powiedział Michał Probierz przed meczem? Że baraży się nie gra, baraże się wygrywa? W domyśle: nie liczą się noty za styl, tylko ostateczny wynik? Dobra wiadomość dla selekcjonera jest taka, że do 14 czerwca, kiedy to w Monachium rozpoczną się mistrzostwa Europy, szczegóły tego długiego marcowego wieczora w Cardiff większości rodaków zdążą już zatrzeć się w pamięci.
Nie będziemy pamiętali, że pierwszy celny strzał Polaków miał miejsce dopiero w sto trzeciej minucie, czyli w połowie dogrywki (jeśli w ogóle za strzał możemy uznać coś, co było raczej płaskim dośrodkowaniem Przemysława Frankowskiego). Zapomnimy o kuriozalnym rozpoczęciu spotkania: dalekim wykopie prosto w ręce bramkarza Walijczyków. Zapomnimy, że bramkarz ów, skądinąd wysiadujący w swoim klubie ławkę rezerwowych Danny Ward, aż do serii rzutów karnych nie zdążył się spocić. Że obrońcy Joe Rodon z Benem Daviesem sprawili, iż Robert Lewandowski pokazał się po raz pierwszy dopiero w trakcie serii rzutów karnych (skądinąd nie znoszę tej jego nonszalanckiej metody strzelania jedenastek, z krótkim nabiegiem i pauzą przed uderzeniem – nie znoszę, chyląc równocześnie czoło, bo przeważnie jest skuteczna). Że Walijczycy, nacja dziesięciokrotnie mniej liczna od naszej, naprawdę mogą mówić o pechu, bo spalony przy uderzeniu Daviesa tuż przed przerwą był minimalny, a po przerwie Wojciech Szczęsny kapitalnie obronił główkę Kiefera Moore’a. Że reprezentację Polski – nawet jeśli pod tym względem i tak prezentowała się lepiej od gospodarzy – generalnie męczyło rozgrywanie piłki, a w związku z tym niełatwo było w Cardiff o akcję dłuższą niż trzypodaniowa. Że każdy rajd Walijczyków lewym skrzydłem, w stronę sprawiającego wrażenie wystraszonego (zmienionego w końcu) Jana Bednarka przyprawiał nas o bicie serca.
Zapomnimy o tym wszystkim. Zapomnimy o fatalnych eliminacjach, za sprawą których piłkarska Europa musiała czekać do późnych godzin wczorajszego wieczora na rozstrzygnięcie kwestii, kto zostanie ostatnim uczestnikiem rozgrywanego w Niemczech turnieju (inni zwycięzcy baraży, Gruzini i Ukraińcy, zdołali swoje mecze wygrać wcześniej). Zapomnimy o naznaczającej minione miesiące kaskadzie wizerunkowych katastrof i skandali w Polskim Związku Piłki Nożnej. Nawet jeśli dziś trudno się spodziewać, że możemy cokolwiek osiągnąć na Euro dolosowani do grupy z Holandią, Francją i Austrią, która pod Ralphem Rangnickiem poczyniła ogromne postępy – o tym też nie będziemy myśleć.
Raczej łudzić się będziemy nadzieją, że na swoich ostatnich zapewne mistrzostwach Robert Lewandowski zacznie znów strzelać jak na zawołanie, że odzyska formę Piotr Zieliński, a Przemysław Frankowski ją z kolei utrzyma. Że nadal pięknie będzie rósł, tak bardzo niepolski w swoim dryblingu, Nikola Zalewski, że z każdym miesiącem coraz pewniejszym punktem defensywy stawać się będzie także Jakub Kiwior, a stanowiący odkrycie selekcjonera Jakub Piotrowski ostatecznie rozwiąże dylemat „kto po Krychowiaku”. Późniejsze przebudzenie z tych wszystkich złudzeń będzie, owszem, bolesne, ale zarazem wpisane w naturę kibicowania.
Jako kibic cieszę się przecież teraz, że w życiorysach tych Bogu ducha winnych chłopaków – z pewnością nieodpowiedzialnych za bałagan w PZPN i będącą pokłosiem tego bałaganu karuzelę trenerskich zmian – zapisze się jednak udział w jeszcze jednej wielkiej piłkarskiej imprezie. Owszem, życzyłbym im w Niemczech roli cokolwiek większej niż epizod, a zarazem prawa do futbolu, który znają z tylu klubów zagranicznych: nieco bardziej nowoczesnego, opartego na pressingu, posiadaniu piłki i pomysłach na grę ofensywną innych niż wyjście z kontrą czy (widać, że ćwiczone, choć wczoraj nieudane…) stałe fragmenty. Jak widać z powyższych zdań: ja już zapomniałem o tym, jak potoczył się ten wieczór w Cardiff.
Polski futbol jest jak polskie państwo [Tematy Tygodnika]
Nie, tak naprawdę nie zapomniałem. I nie sądzę, żebym miał łatwo zapomnieć, a to za sprawą golkipera reprezentacji Polski. Od lat w moim pisaniu o piłce wraca figura bramkarza – najbardziej samotnej postaci na boisku, często kozła ofiarnego, na którego zrzuca się winę za porażkę. Wojciechowi Szczęsnemu przez lata, w zasadzie aż do ostatniego mundialu, wyrzucano, że kolejnych turniejów z reprezentacją nie może zaliczać do udanych. I na boiskach Kataru jednak, broniąc dwa karne, i zatrzymując strzał Dana Jamesa z jedenastu metrów na stadionie w Cardiff, zdołał na jakiś czas odwrócić uwagę od wszystkich tych nieprzyjemnych pytań o jakość polskiej myśli szkoleniowej i sposoby zarządzania polskim futbolem, w których myślenie, że liczy się wynik, zabija radość i odwagę.
Szczęsny też nie zapomniał. „Ten awans daje nam odskocznię i możliwość zaczęcia czegoś innego. To, co działo się przez ostatnie półtora roku, jest nieakceptowalne” – powiedział w pomeczowym wywiadzie, podkreślając, że drużyna jest w okresie budowy i że ma nadzieję, iż tę budowę uda się przełożyć na „niewstydliwy”, jak to określił, występ na mistrzostwach Europy. Euforii w jego głosie nie było. Decyzji o zakończeniu na Euro przygody z reprezentacją zmieniać nie zamierza. Trochę trudno się dziwić.
Przyznam, że chętnie posłuchałbym kiedyś opowieści, jak wyglądały z perspektywy kogoś takiego powroty do „uniwersum polskiego futbolu”, bo nie wydaje mi się, żeby zwolniony już z obowiązku dbania o relacje w drużynie mógł gryźć się w język, jak nie przymierzając Bartosz Slisz, który na przedmeczowej konferencji bał się powiedzieć nawet, na jaki film kadrowicze poszli do kina przed wylotem do Cardiff.