Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niekwestionowanym liderem rankingu dodatkowych przychodów z działalności poza parlamentem, który prowadzi Transparency International, jest poseł z Polski. Górna granica widełek, jakie podaje (bo od pań i panów posłów nikt nie wymaga zbyt wielkiej dokładności w liczbach), to 300 tysięcy euro rocznie. Ale tym europosłem wcale nie jest Radosław Sikorski, o którym zrobiło się teraz głośno, tylko Marek Belka, który, jak wynika z jego oświadczeń, zasiada w radzie nadzorczej zarejestrowanej w Holandii spółki zarządzającej posiadłościami jednego z większych polskich holdingów nieruchomości, zwłaszcza galerii handlowych. W pierwszej dziesiątce – na 750 posłów ogółem – tego rankingu mieści się jeszcze jeden Polak. I nie, to też nie jest Sikorski, tylko jego kolega z grupy Tomasz Frankowski.
Głosowania stadne i targi nieformalne
Dlaczego więc to akurat nasz były szef dyplomacji i jeden z bardziej wyrazistych (o co w tej partii coraz trudniej) liderów Platformy przyciągnął nagle uwagę polskich mediów? Czy też, ściślej rzecz biorąc, najpierw holenderskiej gazety, bo bez jej „śledztwa”, które polegało w sumie tylko na starannym przeczesaniu ogólnodostępnych źródeł, nikt by się tym nad Wisłą nie zainteresował. Otóż przychody firmy doradczej tego posła – do 2020 r. miał też jeszcze drugą spółkę, również doradczą, zarejestrowaną w Londynie – pochodzą głównie znad Zatoki Perskiej. A od czasów niesławnej Katargate pojęcie „pieniądze od szejków” kojarzy się bardzo źle, pozwala łatwo postawić kogoś pod pręgierzem. Bez względu na to, od których konkretnie szejków, za co i w jaki – jawny lub pokątny – sposób płynęły.
Sikorski ma pełne prawo walczyć z rozkręconą na całego próbą roztoczenia wokół siebie korupcyjnego smrodku, jednak nie wszystkie argumenty, których używa, są równie mocne i uzasadnione, a cała sprawa, choć krystalicznie legalna, może jednak budzić wątpliwości dotyczące szerzej wszystkich – a jest ich legion – podobnych jemu „doradców” na publicznych urzędach. Wszelkie porównania z Katargate – aferą, przypomnijmy, w której chodziło o całkowicie tajny, płatny walizkami gotówki lobbing z udziałem co najmniej kilkorga posłów oraz wiceprzewodniczącej PE i paru bardzo wpływowych w brukselskiej bańce osób z organizacji pozarządowych na rzecz Maroka i Kataru – są nadużyciem. Sikorski swoje dochody z zasiadania w radzie programowej konferencji możnych tego świata, którą organizuje i finansuje rząd Zjednoczonych Emiratów Arabskich, regularnie zgłaszał w odpowiednich rejestrach, tak polskich, jak i brukselskich. Na samym początku kadencji pomylił się zresztą na swoją niekorzyść, rejestrując w różnych rubrykach te same pieniądze, co tym bardziej wystawiało go na baczne spojrzenia działaczy oraz instytucji tropiących potencjalne konflikty interesów i ciemny lobbing. Co więcej, swoją synekurę – bo z dalszych wyczerpujących odpowiedzi na pytania portalu Oko.Press nie wynika, by się tam w swej roli przemęczał – otrzymał na długo, zanim trafił do Parlamentu Europejskiego, jako po prostu wpływowy europejski polityk z dobrymi kontaktami w świecie anglosaskim. Nie ma się co szejkom dziwić, że chcą mieć bezpośredni telefon do takich polityków.
Formalnie więc sprawa jest czysta, także dlatego, że – jak zaznaczył w swoich odpowiedziach dla Oko.Press, w sprawach dotyczących ZEA (oraz ściśle z nimi powiązanej Arabii Saudyjskiej) głosował zawsze zgodnie z linią swojej grupy. Chce nam zatem powiedzieć, że nie ma, bo być nie może, dowodu, by szejkowie cokolwiek u niego mogli „kupić” – w sensie decyzji, na które mógł mieć wpływ. W przeciwieństwie do czarnych bohaterów Katargate, którym, jak na razie na poziomie dziennikarskich poszlak i skojarzeń, przypisano działania i machinacje świadomie podejmowane w interesie mocodawców z Rabatu i Dohy.
Ale ta odpowiedź – „głosowałem zawsze zgodnie z linią grupy” – to jednak trochę unik. Zakłada, że jej adresaci nie orientują się, jak w ogromnym europarlamencie uzgadnia się stanowiska i głosuje. Jest to mechanika decyzyjna inna niż w krajowych parlamentach. Głosowania na obradach plenarnych (Sikorski nie zasiada w żadnej komisji, która by mogła zahaczać o interesy szejków) są całkowicie „stadne” i po linii, a prawdziwa robota polityczna odbywa się znacznie wcześniej, w trakcie zawiłych negocjacji w łonie grup – złożonych wszak z różnych krajowych delegacji – oraz pomiędzy najważniejszymi grupami. Są to nieraz długie, nieformalne targi i przepychanki, gdzie nieformalna pozycja, autorytet i prestiż poszczególnych posłów znaczą bardzo dużo, o wiele więcej niż wynikałoby z ich formalnych umocowań. Po tej robocie śladów na piśmie, dostępnych dla dziennikarzy i wścibskich tropicieli lobbingu, raczej nie ma. Nikt nie twierdzi, że Sikorski w jednej z tych nieformalnych sytuacji wykazywał się szczególną troską o dobro Emiratów bądź Arabii, ale można o to przynajmniej pytać, bez nadziei na jasną odpowiedź.
Ile zależy od jednego europosła
Dlatego właśnie cała ta sprawa ze znacznymi pieniędzmi (w wypadku Sikorskiego większymi niż wynosi jego poselska, wcale nie chuda, dieta) płaconymi nawet w świetle dnia i w zgodzie z regułami etyki poselskiej przez podmioty zewnętrzne, często mające bardzo rozmaite cele strategiczne w relacjach z Unią, budzi dyskomfort. Od pojedynczego posła formalnie zależy bardzo niewiele, tak zresztą jak i od całego parlamentu, którego „władza” jest znacznie mniej zdefiniowana i w sumie jednak mniejsza niż np. Komisji Europejskiej. Ale jednocześnie wiele zależy w sposób pośredni, miękki. W odróżnieniu od ściśle wyspecjalizowanych i pracujących w ramach procedur urzędników Komisji poseł powinien być, jak na parlamentarzystę przystało, „wielozadaniowy”, aktywny w różnych gremiach, mobilny, w niekończącym się ciągu spotkań. Skandal Katargate był momentem być może chwilowego, moralnego kaca, kiedy wskutek oburzenia na przypadek „czarnej”, wulgarnej korupcji mówi się sporo o całej tej znacznie większej strefie szarej: nie korupcyjnej, ale jednak głęboko po ludzku nieuczciwej, kiedy pieniądze – nieważne czy szejków z krwią na rękach, czy zimnych oligopoli technologicznych – mogą naprawdę dużo zmienić. Albo w konkretnych zapisach rezolucji i dyrektyw, albo w ogólnym nastawieniu posłów lub urzędników do kontrowersyjnych zagadnień, które można po prostu utopić, odesłać na najwyższą półkę. Kiedy coś znika dziwnym trafem z agendy, to i śladów nie ma.
Sikorski między wierszami mówi, że skoro chce się być obecnym i słuchanym na Bliskim Wschodzie, to trzeba tam się dogadywać z autorytarnymi monarchami topiącymi niepokornych dziennikarzy w kwasie i przełknąć ogólny zamordyzm tego regionu, na tle którego ZEA to i tak quasi-demokracja. Nie można wybrzydzać, a politykę ktoś musi uprawiać. Zgoda, ale może niekoniecznie brać za to pieniądze? Zwłaszcza że te pieniądze – być może dla niemieckiego czy francuskiego polityka niewielkie – na polskie warunki są ogromne, szczególnie, powtórzmy, w sytuacji, gdy poseł dostaje solidną dietę i znaczny budżet (niekontrolowany w żaden sposób) na wydatki.
Wygląda to na normę
Radosław Sikorski jest nietuzinkowym politykiem i doświadczonym państwowcem, ma kontakty i rozpoznawalność, na wszystko to solidnie zapracował i, jak widać, umie to zmonetyzować. Nie on jeden. Wygląda to na normę wcale nie tylko polską – gdyby poskrobać mocniej, to takie „konsultacje” i inne bardzo mgliście opisane (na co wskazuje z potępieniem Transparency International) fuchy da się odnaleźć w rejestrach interesów i życiorysach wielu ważnych postaci. O czym dowiadujemy się przeważnie tylko wtedy, kiedy okoliczności stworzą wygodny pretekst do ataku dla wrogów politycznych danej osoby. Być może tak być musi, szara strefa lobbingu i tzw. komunikacji strategicznej może jest nieodłączna od współczesnej polityki, nawet gdy godziwie wynagradzamy sługi ogółu.
Sikorski nie wydaje się mieć z tym problemu – my mamy prawo mieć problem i czuć niesmak, przynajmniej na chwilę, zanim jego rozdmuchaną sprawę przykryją następne.