Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdyby poprosić wolontariusza z dworca czy punktu recepcyjnego, żeby przyprowadził żywego dinozaura, załatwiłby sprawę w pół godziny. Taki dowcip słyszałem na temat plastra dobrej woli, jaki codziennie, bez względu na niepogodę, nakładamy na ranę wyrywaną przez wojnę w tkance spokojnej codzienności. Ciągle za mało tej pomocy, ciągle gryzie od środka lęk, że coś się zaraz wyczerpie: siła w ludziach, batony, pieluchy, buty, woda, wolne łóżka i czas. Nie dziwota, że próbuje się ten ogrom napięcia rozładować przez śmiech.
Osobliwe, że czuję potrzebę, by dopisać to wyjaśnienie, jakby śmianie się było w tych okolicznościach niestosowne. Kiedy jednak każdy co dzień znajduje powody do płaczu, taka podejrzliwość może jest zrozumiała. Widać ją w – na szczęście już rzadszych – uwagach, że ukraiński prezydent, cokolwiek by o jego dotychczasowych rządach mówić, wyrósł na męża stanu i przewodnika wilczego stada, „pomimo” że kiedyś był komikiem. Estradowym pajacem i kabaretowym śmieszkiem. No tak, gdyby kończył dobrą aktorską szkołę i grał Czechowa, to by jeszcze jakoś dało się połączyć.
Przypomnijmy zatem sobie, że śmiech jest równoprawnym z innymi poruszeniem ducha i ugruntowaną w kulturze formą przetwarzania tego, co życie rzuca nam przed oczy i pod nogi. I to jak ugruntowaną. Ale tym razem nie przywołamy na świadka ojca wszelkiej sensownej nauki o człowieku – Arystotelesa, bowiem poświęcona komedii część jego „Poetyki” zaginęła bez śladu, o czym pamięta każdy czytelnik „Imienia róży”, gdzie jedną ze sprężyn zawiłej intrygi jest właśnie strach jednego z bohaterów, iż ostatni zachowany w klasztorze egzemplarz tego tekstu może wpaść w niepowołane ręce.
Strach i w jego konsekwencji zbrodnie tamtego mnicha wynikały wprost z obsesji obserwowanej także dziś u socjopatów uczepionych kurczowo sztywnego systemu norm i dyscypliny. Nierozumiejących, że właśnie po to, by móc funkcjonować w ramach danego mu ładu i przestrzegać na co dzień zasad, człowiek musi czasem ten porządek odwrócić, zanegować. Każda kultura dbała o ramy, w których ten zbiorowy wybuch śmiechu – bo śmiech jest właśnie reakcją na rzeczy i działania idące wbrew ustalonemu porządkowi – dawał się regularnie wzniecić, kontrolować i wygasić po odpowiednim czasie. Nawet najbardziej dzikie „święto głupców” kończy się wraz z nastaniem wieczora, każdy karnawał ma swoje ostatki.
„Chował się przed deszczem pod rynnę, kuł żelazo, kiedy wystygło, myślał o niebieskich migdałach, łowił ryby przed niewodem, mówił hop zanim przeskoczył, mur przebijał głową, drapał się, gdzie go nie swędziało, budował domy na piasku” – tyle i więcej wyczyniał Gargantua, którym François Rabelais posłużył się u progu naszej nowożytności, żeby zaszczepić nam wciąż aktualne skrypty świata na opak. Przy czym w rozbudowanym wstępie autor zastrzega, że rubaszne historyjki kryją w sobie mądrość i cnotę. Bowiem „ktoś może mieć na grzbiecie hiszpański płaszczyk, zasię co do swego męstwa, zgoła nie z Hiszpanii się wiedzie”.
Zupełnie jakby o prezydencie Ukrainy pisał, prawda? Ale tu się kończy moja zdolność snucia karnawałowych skojarzeń. Bo co to za koszmarny świat na opak, że o piątej rano na dworcu widzę wszędzie dzieci? Kto i po co zasiał na peronie ten las pomponów? Może rzadko bywacie na Głównym czy Centralnym o świcie, ja zaś z racji swego trybu życia bywam regularnie i wierzcie mi, to nie jest miejsce dla małych dzieci nawet na krótką chwilę. Zmęczone, ospałe, czasem marudne, a czasem nieobecne. Żadnej cnoty ani mądrości z tego nie wywiodę, chociaż uczyli mnie kiedyś na filozofa. Tylko biorąc się do roboty można przestać płakać. Żeby potem, jak śpiewał Kelus, móc odpowiedzieć, gdy ktoś w przyszłości zapyta: gdzie wtedy byłeś?
Siedemset litrów zupy ugotowała w któryś z ostatnich dni grupa skrzykniętych ad hoc mieszkanek i mieszkańców Krakowa. Chciałem, utartym zwyczajem, zacząć od tej liczby i przejść z felietonowym dystansem do rozważań zupologicznych. Ale cofnąłem się, bo by do redakcji poszła pusta kartka. Śmiać się można, a nawet należy. Ale pisać o zupie, zamiast ją czynić lub rozlewać – to byłoby dziś nieprzyzwoite. ©℗
Krakowska grupa zarządziła, że robi dla uciekinierów zupy tylko wegańskie – w czasach zwyczajnych może bym dodał coś złośliwego, ale teraz uruchamia to tylko w mojej głowie proces przypominania sobie sztuczek, jak skompensować brak mięsnego wywaru czy śmietany. Ziemniak dodany do każdego kremu uczyni go bardziej zawiesistym. Ale też makaron (z pszenicy durum, nie jajeczny, skoro nie wolno). I tu wchodzą na scenę dwie gęste strączkowe zupy włoskich chłopów, które, nawet gdy wyjmiemy boczek z oryginalnego przepisu, wciąż będą dostarczać niesamowitego wrażenia „sytości”. Przepis na neapolitańską pasta e lenticchie wrzucałem wam tu rok temu, zaś na pasta e fagioli z okolic Wenecji lat temu siedem, więc warto przypomnieć: 200-300 g fasoli (najlepiej borlotti) po namoczeniu gotujemy w 1 l wody z ząbkiem czosnku, rozmarynem i łyżką oliwy – po ugotowaniu nie wylewamy wywaru! Osobno dusimy na 4 łyżkach oliwy posiekane drobno cebulę, seler naciowy i marchew. Zalewamy ok. 200 ml wody (lub bulionu) z 2 łyżkami koncentratu pomidorowego, dusimy na wolnym ogniu. Po kwadransie dodajemy fasolę, miksujemy całość, by uzyskać dość rzadki krem. Doprowadzamy go do wrzenia i gotujemy w nim garść krótkiego makaronu. Gdy krem będzie gęstniał (dzięki skrobi), dolewamy stopniowo wywar spod fasoli i regularnie mieszamy, bo lubi się przypalić. Smakuje najlepiej nazajutrz, gdy makaron się prawie rozpadnie.