Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W wyścigu o Kneset wygrywa bowiem to ugrupowanie lub blok, który zdobywa większość, czyli co najmniej 61 mandatów. Blok premiera Netanjahu, w którym obok Likudu znalazły się partie ortodoksyjne i prawicowe, otrzymał zaledwie 52 mandaty.
Do zwycięstwa więc daleko – a przecież w ciągu ostatniego roku premier zrobił w swoim mniemaniu wszystko, by je zapewnić. Doprowadził do normalizacji relacji z kilkoma krajami arabskimi, zbliżył się do arabskich wyborców i zyskał sympatię ich części. I największy chyba sukces: zorganizował narodowi szczepionki przeciw COVID-19, pod jego okiem przeprowadzono świetną kampanię szczepień, wreszcie – osiągnięto cel: zbiorową odporność w pandemii. W wyborczym sukcesie miały mu też pomóc tarapaty centrolewicy i kompletna porażka jego największego rywala z czasów trzech poprzednich wyborów – Beniego Ganca z Niebiesko-Białych (w obecnych wyborach otrzymał on ledwie 8 mandatów).
Nieco bliżej zwycięstwa – z 57 mandatami – jest blok partii opozycyjnych wobec premiera. Jednak ich światopoglądowa rozbieżność (prawica, lewica, partie arabskie) raczej nie wskazuje na to, by miały potencjał utworzenia silnego rządu. Języczkiem u wagi pozostają dwie partie, które nie poparły dotąd żadnego z obozów: to Jamina z Naftalim Bennettem na czele oraz największe zaskoczenie tych wyborów – islamistyczny Raam na czele z Mansourem Abbasem, dentystą z druzyjskiego miasta na północy Izraela, który w ostatnich latach zrobił karierę w polityce.
Netanjahu zrobi wszystko, by utrzymać się przy władzy. Jedynie większość przychylnych partii w Knesecie pozwoli mu uchwalić prawo gwarantujące immunitet, a to dla niego kluczowe: już na początku kwietnia wróci do sądu w związku z toczącym się wobec niego głośnym procesem korupcyjnym. Dziennikarze przebąkują o piątych w ciągu trzech lat wyborach, które mogłyby się odbyć jesienią. Izraelczycy mają dość – w końcu po raz kolejny chodzi tylko o jedno: o „być czy nie być” Bibiego. ©