Lewica: komu to potrzebne

Obiektywne kryteria wykluczenia – jak klasa, miejsce urodzenia czy sytuacja majątkowa – zostały zastąpione dzisiaj na lewicy przez kryteria subiektywne, uczucia. Demografia i brutalna wyborcza arytmetyka udowadniają, że z mniejszości nie da się uzbierać większości.

16.04.2024

Czyta się kilka minut

Liderzy Lewicy Joanna Scheuring-Wielgus, Anna Maria Żukowska, Magdalena Biejat, Adrian Zandberg i Włodzimierz Czarzasty. Warszawa, 13 października 2023 r. // Fot. Filip Naumienko / REPORTER
Liderzy Lewicy Joanna Scheuring-Wielgus, Anna Maria Żukowska, Magdalena Biejat, Adrian Zandberg i Włodzimierz Czarzasty. Warszawa, 13 października 2023 r. // Fot. Filip Naumienko / REPORTER

Dla kogo jest w Polsce lewica i po co w ogóle istnieje? To pytanie, które po kiepskim wyniku reprezentujących tę formację komitetów i kandydatów w wyborach samorządowych zadaje wielu obserwatorów krajowej polityki. Nie po raz pierwszy, oczywiście. Bo zaoczny sąd nad lewicą, załamywanie rąk nad jej słabością i rytualne stwierdzenia, że „jakaś lewica jest Polsce potrzebna”, to przecież tradycja. 

Lewicowy sztandar metaforycznie „wynoszono” po 1989 r. nie raz, a co najmniej kilkakrotnie. Nie brakowało też upokarzających porażek komitetów ze słowem „lewica” w nazwie. Były afery z początku XXI stulecia, żenująca kampania Magdaleny Ogórek, wypadnięcie z parlamentu na całą kadencję, w końcu pożegnanie z szyldem SLD i podporządkowanie się Donaldowi Tuskowi.

A jednak lewicowy szyld wszystko zniósł i jest stałym elementem polskiej polityki. Formacja ta nie dorasta do marzeń publicystów o „prawdziwej lewicy” czy „europejskiej socjaldemokracji”, ale też nie wymiera i nie poddaje się.

Tyle że jej problemy nie są tylko polską specyfiką – po części to także globalne zjawisko. Choć sytuacja lewicy w naszym kraju jest nie do pozazdroszczenia, to przyczyny, dla których tak jest, dotyczą czegoś szerszego niż tylko jedna nieudana kampania czy kiepska jakość politycznego przywództwa.

Polską lewicę dotykają globalne tendencje i kulturowe trendy, które rozrywają także socjaldemokratyczne, progresywne czy centrolewicowe ruchy na całym świecie.

Nowa Lewica i koniec historii

Cofnijmy się do początków XXI w. W licznych krajach Europy rządziły wtedy silne partie socjaldemokracji. Ugrupowania (jak to się wówczas mówiło) „trzeciej drogi”, jak brytyjskie New Labour premiera Tony’ego Blaira, Demokraci Billa Clintona w USA, zmierzające ku centrum niemieckie SPD czy polskie SLD, święciły tryumfy. 

Owszem, w Stanach Zjednoczonych kandydat Demokratów Al Gore przegrał w 2000 r. z republikańskim gubernatorem Teksasu George’em W. Bushem. Lecz zwycięstwo temu drugiemu przyniosła specyfika amerykańskiego systemu elektorskiego, gdyż to Gore zdobył więcej głosów. A wygraną wyrwano mu w dalece kontrowersyjny sposób, po batalii o ponowne liczenie głosów na Florydzie.

Niezależnie od tamtej porażki, wydawać się mogło, że to lewica znalazła formułę na politykę przyszłości. To znaczy: pogodzenie z kapitalizmem, wiarę w merytokrację i słuszność liberalnego porządku, poparte wsparciem dla mniejszości. Głównonurtowa lewica uznała, że globalny porządek jest co do zasady słuszny i wszystko będzie szło tylko w dobrym kierunku. Należy jedynie pomóc mniejszościom i ofiarom dyskryminacji, by znalazły dla siebie lepsze miejsce w nowym, wspaniałym świecie.

Im bliżej końca pierwszej dekady XXI w., tym mniej pewna wydawała się jednak diagnoza o słuszności tej drogi. Nowa Lewica tak dobrze odnalazła się w kapitalistycznej rzeczywistości, że straciła zdolność, by ją krytykować. Odrzucała też coraz mocniej grupy niezadowolone ze zglobalizowanego kapitalizmu, inwazji na Irak i kolejnych „humanitarnych interwencji” czy liberalnego rozumienia wolności i praw człowieka. Oddaliła się od robotników („zbyt konserwatywni”), socjalistów i związkowców („niedzisiejsi”) oraz krytyków liberalno-kapitalistycznego porządku („zbyt radykalni”).

Nie brakowało autorów, którzy zauważyli to w porę. Amerykański publicysta Thomas Frank w „Co z tym Kansas?” (2004, wydanej w Polsce w 2007 r.) notował, że teraz to prawica mówi językiem ludu, trafiając do serc i umysłów klasy robotniczej – lewica zaś do elit. Problemy lewicy i demokratów – ekologia, zdrowa żywność i spory o poprawność polityczną – nie zajmują ludzi, którzy mają całkiem realne, materialne zmartwienia. 

Kilka lat później wybitna socjolożka Arlie Russell Hochschild pojechała do Luizjany, by przekonać się, że amerykańscy biedni biali („Obcy we własnym kraju” 2016, wyd. polskie 2017) wolą głosować na milionerów z Partii Republikańskiej, panicznie bojąc się redystrybucji oraz wszelkiego „rozdawnictwa”, nawet jeśli sami z niego korzystają. Wkrótce po książce Hochschild filozof Mark Lilla zauważył, że partie odwołujące się tylko do mniejszości alienują większość, co opisał w „Końcu liberalizmu, jaki znamy” (2017, wyd. polskie 2018).

Kolejni autorzy po obu stronach Atlantyku odkrywali więc tę samą prawidłowość. Gdy doszło do sukcesu Trumpa, brexitu i triumfów tzw. „populistycznej” prawicy – przekonanie o tym, że lewica i demokraci stracili lud, stało się już powszechne i oczywiste.

Gdzie ten lud?

Jak to się ma do dzisiejszej sytuacji lewicy w naszym kraju? Dość jednoznacznie. Polskie siły lewicowe ulegały światowym procesom, tylko – jak to na peryferiach – z jeszcze większą intensywnością. W 2015 r. lewica (podzielona na dwa komitety) wypadła z Sejmu. Prowadziła jednak w innej dziedzinie: w badaniach CBOS była partią wyborców, którzy najlepiej oceniali swoją pozycję materialną (72 proc. wyborców lewicy), o najwyższym po Nowoczesnej udziale osób z wyższym wykształceniem w elektoracie (50 proc.) i najmniejszym udziale robotników (2 proc.). Gdy lewica do Sejmu wróciła, to w koalicji z odżegnującą się od lewicowego gospodarczo-społecznego programu Wiosną oraz Partią Razem. Spoiwem była chęć odsunięcia PiS-u od władzy i szczera niechęć do prawicowego klerykalizmu i konserwatyzmu.

Ale im dłużej socjalno-etatystyczny PiS był u władzy, tym bardziej wyborcy lewicy gardzili wszystkim, co państwowe. Regularnie pojawiały się w tym czasie badania, które dowodziły, że w kwestiach liberalizmu gospodarczego, niechęci do powszechnych świadczeń społecznych czy stosunku do własności publicznej wyborca lewicy mieści się gdzieś na skali między Koalicją Obywatelską i Konfederacją. Pytany o program 500+, był mu bardzo niechętny. Równie często jak sympatyk Konfederacji deklarował, że należy go ograniczyć tylko do wsparcia dla najuboższych (CBOS, 2020) albo zabrać w czasach pandemii (IPSOS dla Oko.press, 2020).

Wyborcy deklarujący w sondażach poglądy lewicowe faktycznie wyznawali bardzo liberalny światopogląd. Trudno się dziwić, że socjolog i poseł lewicy Maciej Gdula przekonywał wiosną 2021 r. na łamach kwartalnika „Zdanie”, że „miejsce Lewicy na scenie politycznej wyznacza dziś pryncypialne stanowisko w kwestii wolności do przerywania ciąży, równego traktowania księży przez organy ścigania oraz praw osób LGBT+”. I dodawał, że nie można zawieść tych, którzy liczą przede wszystkim na rozliczenie nadużyć PiS-owskiej władzy. W tych okolicznościach zwrot w stronę bardziej wspólnotowego, egalitarnego i skupionego na redystrybucji lewicowego programu był jeszcze trudniejszy.

A lewica i tak nie była partią klasy ludowej, lecz profesjonalistów. A konkretnie: trzech wcieleń etosu merytokracji i edukacyjnego awansu. SLD odwoływało się do pamiętającej PRL „inteligencji technicznej”, wykształconych pracowników (a raczej już emerytów) z mniejszych i większych ośrodków, którzy byli beneficjentami awansu edukacyjnego w Polsce ludowej i gardzili PiS-owskim „ludomaństwem” i „rządami ciemniaków”. Wiosna zwracała się do beneficjentów III RP – menedżerów, przedsiębiorców czy lepiej sytuowanych pracowników sektora kreatywnego. Jej program był ogólnie postępowy, ale w żaden sposób nie zagrażający dorobkowi i symbolicznej pozycji zamożnej klasy średniej. Słowem: ma być zielono, tolerancyjnie i „po europejsku”, ale bez „radykalizmów”. 

Partia Razem zaś gromadziła najmłodsze pokolenie edukacyjnych elit: doktorantów i doktorantki, pracowników nauki i wielkich korporacji, którzy odnaleźli serce po lewej stronie; generację specjalistów w swoich dziedzinach wychowaną już na programach Erasmus i zagranicznych stypendiach.

Wszystkie te grupy deklaratywnie czują sympatię i solidarność z robotnikiem czy panią zza lady. W rzeczywistości wrażliwość i kody kulturowe tworzą między nimi nieprzekraczalny mur. Ale to nie jest tylko – jak powiedzieliśmy – polski problem. Podział według linii edukacji dzieli społeczeństwa Zachodu bardziej czytelnie niż nawet klasa czy rasa i objawia się we wszystkim, od stosunku do „politycznej poprawności” i pandemii Covid po preferencje wyborcze.

Ale obok tego podziału jest jeszcze jeden, nie mniej istotny. 

Posłanki Lewicy Katarzyna Kotula, Wanda Nowicka, Joanna Scheuring-Wielgus wraz z parlamentarzystkami i parlamentarzystami z całej Europy pokazują polskiemu rządowi czerwoną kartkę w rocznicę wydania wyroku na kobiety. Warszawa, 22 października 2021 r. // Fot. Karina Krystosiak / REPORTER

Panie na lewo

Lewica w Polsce całkiem świadomie wybrała tożsamość „partii kobiet”. Do kobiet adresowane są kolejne kongresy i programy partii oraz slogany promocyjne w rodzaju „kobiety do polityki” i „kobiety na wybory”. Choć wszystkim ugrupowaniom tworzącym lewicowy klub w Sejmie przewodzą mężczyźni – Włodzimierz Czarzasty, Robert Biedroń i Adrian Zandberg – to wizerunek lewicy jest sfeminizowany do granic. Na wyborczych grafikach publikowanych przez Partię Razem widnieją wizerunki samych liderek ugrupowania, a posłanki lewicy regularnie przypominają, że należy skończyć z „dziadocenem” i „czasem starszych panów” w polityce.

Zarówno Włodzimierz Czarzasty, jak i Robert Biedroń wielokrotnie mówili, że „Lewica jest kobietą”. W programie KW Lewica w 2023 roku słowo „kobieta” pada ośmiokrotnie, „dzieci” czternastokrotnie, „młodzi” pięciokrotnie, „mężczyźni” zaś ani razu – z wyjątkiem dziedziczenia alimentów po mężu. Mężczyźni pojawiają się w wiecowych przemówieniach lewicy w innej roli: „januszy biznesu”, zacofanych księży, domowych sadystów i gwałcicieli. „90 proc. sprawców przemocy to mężczyźni. Przemoc ma płeć. Płeć ma znaczenie, kiedy mówimy o przemocy w rodzinie” – przekonywała z sejmowej mównicy posłanka Magdalena Biejat. Wtórowała jej Anna Górska z zarządu krajowego Partii Razem, domagająca się „domniemania winy” mężczyzn. Przykłady podobnych wypowiedzi – kosztem cierpliwości czytelników – można ciągnąć długo.

Politycy lewicy wybrali tę drogę nieprzypadkowo. Wprowadziły ich na nią ukazujące się regularnie od czasu Strajków Kobiet sondaże, które pokazywały wielkie poparcie dla lewicy wśród najmłodszych wyborców, a kobiet w szczególności. CBOS w 2020 r. wskazywał, że poglądy lewicowe deklaruje 40 proc. młodych kobiet, a po raz pierwszy po 1989 r. lewicowość jest najczęściej wybieraną postawą w przedziale 18-24 lata. Analogiczny rezultat przyniosły o rok późniejsze badania „Pęknięte pokolenie rewolucjonistów”, zrealizowane na zlecenie Fundacji Friedricha Eberta i Centrum Daszyńskiego. Poglądy lewicowe deklarowało w nich 37 proc. badanych młodych kobiet (i 17 proc. młodych mężczyzn).

Podobnie wysokie odsetki poparcia w tej grupie wiekowej sugerowały także publikowane w mediach sondaże przedwyborcze. Politycy i polityczki potraktowali je jako drogowskaz i bojowe zawołanie. „Skoro popierają nas młode kobiety, to właśnie do nich musimy zwrócić swój przekaz” – zakładali.

Cała ta logika mogła jednak łatwo rozbić się o realną przeszkodę: demografię. W 2023 r. w Polsce 20-latków jest o połowę mniej niż 40-latków. Nawet 75-latków jest dziś więcej (niecałe 360 tys. osób) niż 20-latków (o 10 tys. mniej).

Lewica postanowiła zatem oprzeć swoją strategię na rocznikach niżu demograficznego i najmniej licznej, najbardziej kapryśnej wyborczo i niepewnej pod względem frekwencji grupie. To wyjątkowo odważny pomysł, bo szeroko pojęta kategoria młodych wyborców, od 18. do 29. roku życia, to zaledwie 11-12 proc. obywateli. Biorąc poprawkę na to, że lewica postanowiła z tego grona przekonywać tylko kobiety, czyli połowę – wychodzi nam z tego partia na kilka procent. Taka, jak wynik w wyborach samorządowych. Wielka premia frekwencyjna w wyborach październikowych – gdy rzeczywiście młodzi zagłosowali licznie – pomogła lewicy przeskoczyć Konfederację. Gdy się skończyła, rezultat był odwrotny.

Wojny kultur i uśmiechnięta Polska

Jednak także przepaść między poglądami młodych kobiet głosujących na lewicę a popierającymi ugrupowania (dalekiej) prawicy mężczyznami nie jest polską specjalnością. Badaczka Alice Evans z King’s College London od lat pisze o „wielkim globalnym rozjeździe płci”, wskazując, że w większości krajów Zachodu drogi kobiet i mężczyzn mocno się rozeszły. Nie tylko w USA czy Wielkiej Brytanii, ale w krajach rozwiniętych, od Korei po Portugalię. 

Jak liczył „The Economist”, rozjazd na osi poglądów między młodymi kobietami i mężczyznami w Polsce przebija 50 punktów procentowych i należy obok Korei do najwyższych w świecie. Swoje do tego dokładają wojny kulturowe i podziały wokół coraz bardziej tożsamościowych kwestii – orientacji seksualnej, stylu życia, wyborów konsumenckich, diety, stosunku do zmian klimatu, prostytucji czy zaimków i feminatywów.

Wielkie klasy społeczne rozdrobniły się na mniejsze, a rola wielkich struktur społecznych, z Kościołem włącznie, spada. Trudno sformułować wielką i spójną narrację dla lewicy, która musi godzić sprzeczne odruchy i postawy. Z jednej strony proponować program gospodarczy, który odwołuje się do solidarności, egalitaryzmu i powszechnej równości. Z drugiej formułować postulaty społeczno-obyczajowe, które opierają się na uznaniu wszystkich indywidualnych żądań i potrzeb jako równoprawnych – bo nie można nikogo wykluczać. Co prowadzi do tego, że w nowej aksjologii lewicy nowymi wykluczonymi może być zamożny adwokat (bo jest gejem) albo dyrektorka w banku (bo natknęła się na szklany sufit). Dla odmiany taksówkarz czy bezrobotny młody chłopak należy do „klasy uprzywilejowanej”, bo jest białym, heteroseksualnym mężczyzną.

Czy lewica w związku z tym nadal może utrzymywać, że reprezentuje wykluczonych? Oczywiście, bo obiektywne kryteria wykluczenia – jak klasa, miejsce urodzenia czy sytuacja majątkowa – zostały zastąpione przez kryteria subiektywne, uczucia.

Ten rozjazd najbardziej zwięźle wyjaśnił w polskim kontekście prof. Rafał Chwedoruk. „Nie jest łatwo w dobie kapitalizmu reprezentować sprzeczne interesy. Nie można być z dogorywającą klasą robotniczą, słabo opłacanymi młodymi pracownikami usług i równolegle z wielkomiejską klasą średnią, która jest zafiksowana na punkcie ekologii i postulatów LGBT. (...) Pytanie, czy miejsce lewicy jest wśród emerytów w Częstochowie, czy na paradach ze zneurotyzowaną awangardą klasy średniej” – mówił w 2020 r. Piotrowi Witwickiemu na stronach „Rzeczpospolitej”.

Lewicy pozostaje więc zbierać mniejszości i uprawiać akrobatykę zwaną „polityką tożsamości”. Gdy skupi się na prawach kobiet, wzburzą się mężczyźni. Lecz gdy dowartościuje mężczyzn, pogniewa się tęczowa młodzież i feministyczny aktyw. Gdy pójdzie w Paradzie Równości ręka w rękę z korporacjami pod tęczowym sztandarem, obrażą się ci, którzy chcą nieprzejednanej antykapitalistycznej postawy. Gdyby zaś nie poszła, obraziłaby się oczywiście strona przeciwna. I tak dalej.

Co więc tłumaczy tak złe wyniki? Demografia i brutalna wyborcza arytmetyka – z tych mniejszości nie da się w Polsce uzbierać większości. Szczególnie w sytuacji, w której lewicę i tak można ograbić z dwóch stron. Konserwatyści czy „populistyczna” prawica mogą sięgnąć po program transferów społecznych, język egalitaryzmu i gospodarczy protekcjonizm. Liberałowie po emancypacyjny język, prawa jednostki i społeczno-obyczajowy sztandar awangardy. Trwając w koalicji z jednymi lub drugimi lewica w Polsce może albo z niej wyjść i obronić swoją autonomię, albo zostać i dać sobie złamać kręgosłup.

Tyle tylko, że na tle tych wszystkich zarzutów trzeba odnotować jeszcze jedno. Polska lewica jest taka jak jej wyborcy – ani lepsza, ani gorsza. A tych łączy przede wszystkim wrogość wobec PiS-u i podwójny (społeczny i gospodarczy) liberalizm, dystans do Kościoła oraz poparcie dla aborcji. Dalej: należą do elit edukacyjnych i wierzą w merytokrację (a najlepiej: rządy wykształconych, dobrze ubranych i uśmiechniętych polityków). Wyborcy lewicy deklarują w badaniach, że chcą współpracy, odsunięcia od władzy prawicy i tego, żeby „jakaś lewica w Sejmie była”. Skoro więc osiągnęli to już w październiku, utracili powody do głosowania na swoich wybrańców.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Lewica: komu to potrzebne