Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Działacze praw człowieka rzadko używają takich słów. Ich zdaniem są one zbyt techniczne i niewystarczająco oddają fakt, że za masową migracją kryje się dramat pojedynczych ludzi. Niesłusznie: pojęcie „presja migracyjna” – opisujące napięcia na granicach zamożnych i ubogich regionów świata (np. Europy i Afryki Północnej czy emiratów Zatoki Perskiej i Rogu Afryki) – jest przecież neutralne. I jeszcze nigdy tak nie potrzebowaliśmy jego zrozumienia, jak po trzech ostatnich tragediach.
Najpierw, 24 czerwca, co najmniej 35 osób zginęło na granicy Maroka i Melilli, usiłując przedostać się do tej hiszpańskiej enklawy w północnej Afryce. Wielu straciło życie po upadku z 6-metrowego ogrodzenia; niektórzy, mając przed sobą barierę, za sobą zaś kordon brutalnych służb marokańskich, stratowali się nawzajem. Już po wszystkim zrobiono zdjęcia. Widać na nich ułożone jedno na drugim ciała migrantów i strzępki ubrań. Oprócz wstrząsających detali, komentowano szeroki kontekst: zawarte w marcu hiszpańsko-marokańskie porozumienie w sprawie Sahary Zachodniej, które miało zapobiec inspirowanym przez Rabat próbom przekraczania hiszpańskiej granicy.
Uwadze umknęła trzecia perspektywa. Ta między detalem a kontekstami: dziesiątków tysięcy ludzi obozujących na wzgórzach wokół Melilli, organizujących się czasem w grupy, wyposażone w metalowe pręty do niszczenia ogrodzenia, oraz stanowiących – w dosłownym znaczeniu – lokalne zagrożenie. Hiszpańskiego premiera, który podziękował marokańskim służbom za interwencję, można oskarżać o cynizm (narrację o bezpieczeństwie wykorzystują wszak politycy od Melilli po Podlasie i od La Manche po Lampedusę, mimo różnic dzielących te kryzysy z udziałem migrantów); tej trzeciej perspektywy nie da się jednak ignorować.
Trzy dni później na przedmieściach San Antonio w Teksasie dobiegający z wnętrza porzuconej ciężarówki krzyk zwrócił uwagę przechodzącego obok człowieka. Tak odkryto ciała 53 migrantów, głównie z Meksyku, którzy udusili się, gdy w samochodzie przestała działać klimatyzacja; nieliczni z transportowanych przeżyli. Kierowcę i jego wspólnika aresztowano. W Stanach Zjednoczonych na nowo wybuchła dyskusja o ochronie granicy południowej i słynnym „murze” – projekcie Donalda Trumpa, kontynuowanym jednak przez jego następcę.
Jeśli trzy dekady temu, wypełniając proroctwo pieśni, mury runęły i pogrzebały stary świat, dziś są symbolem nowego. Na świecie jest już prawie 80 nowych ogrodzeń granicznych, kilkanaście kolejnych właśnie powstaje (czasem „kaskadowo”, np. Grecja odgradza się od Turcji, która odgradza się od Iranu, który z kolei odgradza się od Pakistanu). Daje to obraz „Fortecy Zachód” – częściowo jednak zafałszowany, gdyż pomimo murów świat jest dziś dużo bardziej otwarty niż przed stuleciem – a to za sprawą tanich, w praktyce dostępnych (niemal) dla każdego środków komunikacji. Także tego wymiaru masowych migracji często nie dostrzegamy.
Trzeźwy ogląd sytuacji nie powinien jednak stępić naszej wrażliwości. Kiedy w 2015 r. z uczuciem szoku śledziliśmy eksodus migrantów i uchodźców przez Morze Śródziemne i Bałkany, nie odwracaliśmy wzroku od tragedii ludzi. Siedem lat później grozi nam zjawisko odwrotne: tłumaczenie wszystkiego poprzez szeroki kontekst. To grozi ślepotą, której objawy już widać. W dniu, kiedy w San Antonio przewożono ciała migrantów do kostnicy, ponad 30 osób, w tym dzieci i ciężarna kobieta, utonęło w środkowej części Morza Śródziemnego, gdy zatonął gumowy ponton. Wiadomość ta nie przebiła się specjalnie do opinii publicznej. ©℗