Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W niedzielę 16 maja Hamas zapowiedział ostrzał miasta o północy. Zerwaliśmy się do przygotowań: znieśliśmy do schronu materac, zabawki dla dziecka, wodę. O 23.45 wszystkie telewizje pokazywały niebo nad Tel Awiwem, jakby gotowe do ataku. Wreszcie wybrzmiały syreny alarmowe. Odkryłam, że strach – przećwiczony w minionym tygodniu kilkanaście razy – rzeczywiście można oswoić. Że jest tak, jak mówią Izraelczycy: „trzeba z tym żyć”. Jak bardzo zniekształcona musi być rzeczywistość, skoro w tym tempie doprowadza człowieka do tak absurdalnego myślenia.
Podczas izraelskiej operacji wojskowej „Strażnik Murów” w Strefie Gazy – części Autonomii Palestyńskiej, w praktyce kontrolowanej przez Hamas, uznawany m.in. przez UE za organizację terrorystyczną – zginęło już co najmniej 188 osób, w tym 55 dzieci (dane palestyńskie). Ponad 1200 Palestyńczyków zostało rannych. Na skutek ostrzału rakietowego z Gazy w Izraelu, chronionym przez system antyrakietowy „Żelazna Kopuła”, śmierć poniosło 10 osób. Hamas wystrzelił ponad 3 tys. rakiet. Gdy piszę ten tekst, izraelska armia wysadza w powietrze jeszcze jeden tunel Hamasu, a specjalna aplikacja w telefonie ostrzega mnie przed atakiem w kolejnych miejscowościach.
Militarna odpowiedź Izraela na ataki budzi potężny sprzeciw, zwłaszcza na Zachodzie i w świecie arabskim. Tel Awiw mówi o samoobronie, ale walka, którą prowadzi, jest skazana na niepowodzenie. Wojskowo – bo w starciu z partyzanckim Hamasem jego potężna armia nie ma szans wytropić całego arsenału rakietowego ukrytego między cywilami, bez zabicia wielu z nich. Wizerunkowo – bo zdjęcia ze Strefy Gazy nie pozostawiają wątpliwości, że to po prostu musi się skończyć.
Czytaj także: Karolina Przewrocka-Aderet: Wojenny refren
W samym Izraelu toczy się jeszcze jeden konflikt – grupy skrajnie nastawionych Arabów ścierają się z żydowskimi nacjonalistami. Ale tlą się też iskierki dobra. Arabowie (żyją ich w Izraelu 2 mln) są istotną częścią społeczeństwa, a ci, którzy podczas pandemii pracują w szpitalach, stali się wręcz narodowymi bohaterami. Na ulicach demonstrują członkowie inicjatyw arabsko-żydowskich, telewizja emituje spoty promujące wzajemny szacunek i braterstwo. Nie brakuje też apeli o zaprzestanie ostrzału Strefy Gazy.
Krajem rządzą jednak ci, którzy nastroje antyarabskie od dawna podsycają dla bieżących korzyści – jak premier Benjamin Netanjahu. Niedawno stracił on mandat do utworzenia nowego rządu. Szansę dostał Yair Lapid, lider centrystów, który wraz z prawicowym Naftalim Bennettem i partiami arabskimi miał stworzyć koalicję dającą szansę na zmiany. Jednak na skutek ostatnich wydarzeń Bennett wstrzymał rozmowy koalicyjne. Jeśli dołączy do Netanjahu, będzie to kolejne zwycięstwo premiera i szansa na jego powrót do gry. Nie po raz pierwszy w chwili, gdy ma oddać władzę, wybucha w regionie wojna.
Na wojnie zyskają ci, którzy ją prowadzą: Benjamin Netanjahu i izraelska prawica oraz Hamas. Przegrają, jak zwykle, oba narody. Nic nie wskazuje na to, by los Palestyńczyków miał się wkrótce polepszyć. Wśród Izraelczyków pogłębiają się podziały, a okupacja Zachodniego Brzegu Jordanu oraz blokada Strefy Gazy nasilają międzynarodową izolację. Po obu stronach trauma i umniejszanie krzywd drugiej strony sprawiają, że dramatycznie maleje gotowość na przyjęcie jakichkolwiek warunków pokoju.
Tekst ukończono 17 maja