Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na początku jest wersal, atmosfera piknikowa. Można pomyśleć, że narodowcy zjechali pod Wawel, żeby poopalać się na wiślanych bulwarach, a nie świętować 63. rocznicę założenia ich organizacji.
Siedzą sobie na murkach w wiosennym słońcu, dużo śmiechu, mama chce podać synowi z falangą na rękawie butelkę wody, przywieźli tu syna aż z Dolnego Śląska, żeby zamanifestował swoją miłość do ojczyzny. Mnóstwo młodzieży w bojówkach, szturmowych koszulach barwy bladozielonej i z falangistowskimi oprawkami na rękawie. Przygłuchy pan Józef Tomczyk z Kazimierza pyta, jaki to film będą kręcić, że tyle flag biało-czerwonych, młodzieży, co się fryzjera nie boi i policjantów. A jakie psikusy się ich trzymają - jeden mówi dziennikarzowi, że nie będzie rozmawiał, bo dziennikarze to Żydzi, inny kopie fotografa w nogę. Takie niewinne zabawy.
Tomasz Piasecki, nieformalny rzecznik organizacji i jeden z jej głównych ideowców, przekonuje elokwentnie, że nowy ONR do Żydów nic nie ma, że chodzi jedynie o jasną stronę Obozu, o pracę ideową z młodzieżą i wpajanie miłości do ojczyzny. I tak dalej, przekonująco i po europejsku to brzmi. Mamy wolność przekonań i ONR z tej wolności zamierza właśnie skorzystać. Zaznacza też, że wyzwiska antysemickie, a czasem nawet "Sieg Heil", to nie jest dzieło ONR, tylko obcego ideowo elementu, dziwnym zbiegiem okoliczności pojawiającego się podczas demonstracji Obozu właśnie.
Żarty się kończą, kiedy nad Wisłą płynie głos: "Formować szyk". Idą na Rynek, czwórkami, z przodu ci w koszulach, z tyłu niezorganizowani, w dobrych ciuchach Lonsdale, Everlast i Pred Perry, koszulkach polo i wąskich dżinsach. Tyle tylko, że jest ich nie więcej niż dwustu. Z trudem, ale jednak nie wdają się w bójkę z kontrmanifestacją, z której lecą w ich kierunku butelki, kamienie i zdechły kot. Powiewają flagi narodowe. Co jakiś czas ktoś próbuje intonować historyczne zawołanie "Nasza święta rzecz, Żydzi z Polski precz", grupa ochoczo podchwytuje, ale chłopaki w koszulach interweniują błyskawicznie, bo to już chyba podpada pod paragraf. Za to hasło "Tu jest Polska, nie Izrael" można krzyczeć spokojnie, nie łamie bowiem ustawy o zgromadzeniach publicznych.
Z takim też hasłem na ustach wchodzą na krakowski rynek, wypełniony, na oko, kilkoma tysiącami ludzi. Miejscowi przyglądają się obojętnie ("Mnie to wisi kalafiorem" - mówi znad kawiarnianego stolika aktor Jan Nowicki), turyści otwierają szeroko oczy. Kamery i aparaty idą w ruch, bo w końcu jest coś autentycznego, coś znacznie ciekawszego niż wieże kościołów i Sukiennice. Co za atrakcja turystyczna, co za niebywała wizytówka ziemi naszej ojczystej, oto jej sól pod flagami narodowymi - w skinowskich ciuchach albo ubraniach dziwnie przypominających przedwojenny sznyt brunatnych koszul. Czwórkami, z okrzykiem na ustach, pełna kultura, żyjemy w wolnym kraju, więc mają prawo.
Tylko ochroniarz izraelskiej grupy, która przyjechała na Marsz Żywych, zdaje się nie rozumieć, w czym rzecz, a może rozumie aż za dobrze: błyskawicznie zbiera swoich podopiecznych - uciekają przerażeni za Plac Mariacki.
Potem jest jeszcze pomnik ofiar pomordowanych przez komunistów. Ustawiają się grzecznie, kulturalnie, wokół płyną ważkie słowa o cierpieniu przodków, o krwi przelanej z Ojczyznę, i tak dalej. Na koniec nad manifestacją wykwita las prawych rąk wyciągniętych w hitlerowskim pozdrowieniu. Zaraz, zaraz - prostują kulturalnie właściciele falang - nie hitlerowskim, tylko starożytnym i przedwojennym. Nie "Sieg heil", tylko "Sława". Zbieżność ruchów przypadkowa.