Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Izraelscy dziennikarze od tygodni prześcigają się w pomysłach, jak nazwać to, co się właśnie dzieje. Wprawdzie nazywanie bliskowschodniej rzeczywistości nigdy nie było łatwe, ale teraz wyjątkowo brakuje słów. Bo czy to już trzecia intifada, która wypycha na ulice tysiące izraelskich Arabów i Palestyńczyków, uzbrajając ich w kamienie i butelki z benzyną? Czy jeszcze zwykłe zamieszki? A może to wojna domowa w kraju, którego betonowe granice obejmują dwa obce sobie narody? I jak nazwać kolejne przypadki morderstw w Izraelu i na Zachodnim Brzegu? Perfidnymi atakami terrorystycznymi? A może pełnym rozpaczy, uzasadnionym oporem wobec polityki okupanta?
Zaczęło się jeszcze w ostatnich dniach czerwca, gdy kraj obiegła wieść o porwaniu i zamordowaniu na Zachodnim Brzegu trzech nastolatków – żydowskich osadników. W akcie zemsty Żydzi uprowadzili w Jerozolimie Wschodniej i żywcem spalili palestyńskiego chłopca. Trwał już wówczas ostrzał Strefy Gazy, a na izraelskie miasta spadały kolejne rakiety Hamasu.
Potem, od końca sierpnia – gdy po 50-dniowej wojnie strony zawarły porozumienie o długoterminowym zawieszeniu broni – ostrożnie wsłuchiwano się w wymianę zdań między politycznymi liderami. Sytuacja załamała się nagle, jak scenariusz taniego horroru pisany niewprawną ręką. Pod koniec października na przystanek tramwajowy w Jerozolimie Wschodniej z impetem wjechał Palestyńczyk, zabijając 3-miesięczne dziecko z ortodoksyjnej żydowskiej rodziny. 5 listopada kolejny Palestyńczyk wjechał autem dostawczym w tłum na jerozolimskiej ulicy, zabijając druzyjskiego oficera policji granicznej. 10 listopada mieszkaniec Nablusu śmiertelnie ranił nożem izraelskiego żołnierza na stacji kolejowej w centrum Tel Awiwu. Kilka godzin później z rąk innego nożownika zginęła 26-letnia osadniczka. W tym samym miejscu, gdzie w czerwcu porwano trzech chłopców. Historia zatoczyła ponury krąg.
W sukurs tym, którym trudno ubrać realia w słowa, przychodzi telewizyjne horror-show. Czołowe izraelskie programy informacyjne pokazują nagrania z monitoringu i zdjęcia z miejsc wypadku niemal bez retuszu. Kałuże krwi, ciała w workach, zakrwawione narzędzia zbrodni. „Wróciła intifadowa retoryka. Retoryka retro” – drwi w dzienniku „Haaretz” publicysta Rogel Alpher.
Sytuacja jest niby znana z przeszłości, a jednak nowa. Oto palestyńska desperacja znajduje nieużywane dotąd na taką skalę środki wyrazu. W mediach społecznościowych pojawiają się palestyńskie grafiki nawołujące do „samochodowej intifady”, a muzycy z Ramallah komponują utwór nawołujący do masowego wsiadania za kierownice: „Przejedź osadników / Za dziecko, które nam zabili, nadszedł czas zemsty / Za Al-Aksa przejedź osadników, zamieńmy ich drogi w pułapki”.
Z kolei Wzgórze Świątynne – z górującą nad Jerozolimą Kopułą na Skale i meczetem Al-Aksa – stało się przedmiotem zainteresowania żydowskiej organizacji HaLiba. Jej działacze są przeciwni rygorystycznym ograniczeniom wstępu dla wyznawców judaizmu, głosząc konieczność powrotu Żydów tam, gdzie przed wiekami istniała Świątynia Jerozolimska. Lider organizacji Jehuda Glick – osadnik z Zachodniego Brzegu, ultraprawicowy aktywista i zarazem rabin – cudem przeżył niedawno postrzał z ręki członka Islamskiego Dżihadu. Zamach wzmógł zaciętość ultraprawicowych polityków i działaczy. Choć premier Netanjahu zaprzeczył planom naruszania obecnego status quo, prezydent Autonomii Palestyńskiej Mahmud Abbas oskarżył Izrael o podżeganie do wojny na tle religijnym. Wybuchła nowa fala zamieszek; w minionym tygodniu spłonął nocą meczet koło Ramallah, a bomba zapalająca uszkodziła synagogę w arabskim osiedlu na północy Izraela.
Protesty Palestyńczyków i izraelskich Arabów podsyca bezkompromisowość izraelskiej policji. Sprawcy zamachów w Izraelu i na Zachodnim Brzegu giną zwykle na miejscu. A dyskusję na temat wagi arabskiego życia w żydowskich rękach podgrzała niedawna brutalna interwencja policji w miejscowości Kafr Kana, gdy młody mężczyzna rzucił się na radiowóz z nożem w ręku. „Przestępstwo – bycie Arabem; kara – śmierć”, „Izrael to kraj terroryzmu” – skandują na uniwersytetach w całym kraju arabscy studenci.
W „retro-retoryce” izraelskiej opinii publicznej pada wiele odgrzewanych słów. Jest sporo o terroryzmie, odwecie i strachu, choć nawet ten ostatni trudno teraz doprecyzować. O ile przed katiuszami Hamasu mieszkańców ostrzegały syreny i chronił system antyrakietowy Żelazna Kopuła, o tyle teraz nie wiadomo, jak się bronić przed rozpędzonymi autami, nożownikami czy szaleńcem z prętem w dłoni.
W całym tym zamieszaniu pewna jest tylko nadchodząca zima. Na nią liczą ci, którzy pod nosem nucą piosenkę izraelskiej gwiazdy Si Hejman, napisaną podczas intifady w 1987 r.: „Zimą wojny nie wybuchają. Nawet dla nas jest zbyt zimno, by nienawidzić. Nawet dla nas jest zbyt zimno, by okupować”.