Role polskich Żydów

Nie chodzi o to, że istnieje jedna narracja, która ustawia Żydów w pozycji grupy szkalowanej, gnębionej przez Polaków. Chodzi o to, że funkcjonuje zbyt wiele stereotypów, w których nie mieści się życie konkretnych ludzi.

07.05.2012

Czyta się kilka minut

Okładka "KwT" 3-4/2012: Żydzi, Polacy, ideologie / w tym wydaniu winietę napisał: Piotr Paziński. Okładka: Włodzimierz Wawrzynkiewicz / PAP / Zalley
Okładka "KwT" 3-4/2012: Żydzi, Polacy, ideologie / w tym wydaniu winietę napisał: Piotr Paziński. Okładka: Włodzimierz Wawrzynkiewicz / PAP / Zalley

GRZEGORZ JANKOWICZ: Historia dwudziestowiecznych Żydów polskich to m.in. opowieść o kolejnych – wypierających się nawzajem lub współdziałających – stereotypach tworzonych przez Polaków. Jak te stereotypy „pracowały” po wojnie? PIOTR PAZIŃSKI: Tych stereotypów jest bez liku i należy je po kolei rozmontować, by opowieść (opowieści) o powojennych losach Żydów uchronić przed uproszczeniem. Podstawowe pytanie brzmi następująco: skąd Żydzi się po wojnie w Polsce wzięli? Mowa mniej więcej o 250-300 tysiącach ludzi, którzy w latach 1945-48 znaleźli się w granicach powojennej PRL, a zatem mniej niż jednej dziesiątej przedwojennej populacji polskich Żydów. Tu mamy do czynienia z pierwszym stereotypem, a nawet dwoma. Przede wszystkim istnieje rozpowszechnione mniemanie, że większość przeżyła okupację dzięki polskim Sprawiedliwym. To, niestety, nieprawda. Większość przyjechała z ZSRR, tylko nieliczni mieli za sobą getta i obozy, a jeszcze mniej liczni – ukrywanie się na „aryjskich papierach”. Można nawet powiedzieć, że ta większość nie widziała Zagłady: znała poniewierkę na Syberii czy w Azji Środkowej, ale nie okupację w Generalnej Guberni. Po drugie, można się spotkać z opinią, że ci, którzy schronili się w ZSRR, mieli taką możliwość właśnie jako Żydzi (w domyśle: „komuniści”). To znów nieprawda. Wśród repatriantów byli i ludzie wywiezieni przez sowietów ze wschodniej Polski, i tacy, którzy przemieszczali się na Wschód, uciekając przed nadchodzącymi Niemcami. Tylko nieliczni spośród repatriantów byli internacjonalistami z przedwojennej KPP, którzy brali udział w instalowaniu Polski Ludowej i przez pewien czas mieli w niej sporo do powiedzenia. Kto tak naprawdę został po wojnie w Polsce? Z prawej strony usłyszelibyśmy odpowiedź, że wyłącznie ci, którzy współtworzyli Polskę Ludową. Słyszałem kiedyś endeckiego historyka, który mówił, że nawet Agudat Israel, czyli międzynarodowa partia zrzeszająca ultraortodoksyjnych Żydów, poparła władze komunistyczne, co miało być argumentem na rzecz tezy, że wszyscy Żydzi to w jakiejś mierze komuniści albo przynajmniej ludzie przyglądający się obojętnie sowieckiej okupacji. Przekonanie, o którym mówię, zakorzenione jest w powojennej wersji mitu o żydokomunie. Prawdą jest, że Żydzi poparli komunistów, ale nie możemy zapominać, że w tamtym czasie również duża część Polaków przyjmowała nową władzę w sposób afirmatywny i to nie jako władzę komunistyczną czy przyniesioną na sowieckich bagnetach, ale jako władzę w pierwszej kolejności niehitlerowską, no i jednak polską. Za decyzją Agudy nie kryła się więc żadna „naturalna” skłonność do popierania rozpełzającego się po Europie bolszewizmu, ale przekonanie, że dobra jest każda władza inna niż hitlerowska. Oczywiście, znaczenie miał też fakt, że nowa władza była „postępowa”, zapowiadała zmiany społeczne, walkę z nacjonalizmem, antysemityzmem, równouprawnienie itp., miała się zatem w sposób korzystny odróżniać nie tylko od piekła niemieckiej okupacji, która większości Żydów przyniosła zagładę, ale również od przedwojennej Polski późnych lat 30., z szalejącym i tolerowanym przez władze antysemityzmem. Jak wyglądała sytuacja Żydów zaraz po wojnie? Władze komunistyczne, zamiast przywracać dawne sztetle sprytnie wpuściły Żydów do miast poniemieckich – Szczecina, Wrocławia, Legnicy, Świdnicy, Wałbrzycha i mniejszych ośrodków, jak Dzierżoniów, Żary, Bielawa. Ale przekonanie, że Żydzi trafili wyłącznie na „ziemie odzyskane”, również jest stereotypem. Przecież w Tarnowie było po wojnie około tysiąca Żydów, którzy zaczęli uciekać dopiero po pogromie kieleckim. W Lublinie była spora grupa Żydów, nie mówiąc o Krakowie czy Łodzi. Nie jest zatem prawdą, że tuż po wojnie dawne miasta żydowskie są puste. Ludzie wracają, małymi grupkami, choćby po to, żeby zobaczyć, czy cokolwiek zostało. Z mniejszych miasteczek przeważnie wyjeżdżają od razu – nierzadko wprost za granicę, do Szwecji, Palestyny, Francji, Ameryki, gdzie tylko się da. Z większych nieco później, po pogromach w Kielcach i Krakowie, gdy okazuje się, że antysemityzm przeżył zgotowaną Żydom przez Niemców zagładę i nawet na Dolnym Śląsku Żydzi nie mogą się czuć całkiem bezpiecznie. To zbiega się z kilkoma innymi czynnikami: narastającą stalinizacją, która przekreśla nadzieje na żydowską autonomię kulturalną w PRL (rzekomo żydowskie władze wczesnej Polski Ludowej likwidowały żydowskie partie polityczne i stowarzyszenia), z powstaniem Izraela w 1948 r., no i z traumą Holokaustu, która, jak sądzę, początkowo musiała ulec pewnemu stłumieniu, żeby dało się odbudować życie, ale po kilku latach „dogoniła” tych, którzy przeżyli, a wówczas okazało się, że na cmentarzu żyć niepodobna. Istnieją relacje samych Żydów, które prezentują obraz Polski w okolicach 1945-46 r. Jak patrzyli na sytuację w kraju? Niedawno zrobiliśmy numer „Midrasza” na podstawie zapisków żydowskich dziennikarzy – to byli zazwyczaj polscy Żydzi, którzy od przedwojnia mieszkali na Zachodzie i wrócili, żeby udokumentować obraz destrukcji. Szmuel Lejb Sznajderman, Jakow Pat, Mordechaj Canin, Szymon Redlich... Niektórzy próbowali znaleźć pozytywne przykłady odrodzenia, np. jeździli do Dzierżoniowa czy Wałbrzycha, gdzie coś – nie tylko w sensie urbanistycznym, ale także duchowym – udało się odbudować. Ale lwia część ich relacji składa się z obrazów ciągnących się po horyzont ruin: pustych miasteczek, zniszczonych synagog, zdewastowanych cmentarzy, pchlich targów, gdzie pełno jest żydowskich przedmiotów, książek, dewocjonaliów. No i z rozmów z Polakami, którzy o zagładzie żydowskich sąsiadów mówią z mieszaniną współczucia (kiedy opisują przypadki indywidualnego cierpienia i śmierci, której byli świadkami) i totalnej obojętności, jakby wyginęło egzotyczne plemię. Po stronie żydowskiej – katastrofa świata; po polskiej – świadomość, że świat żydowski przestał istnieć, ale tak bolesny dla Żydów i częsty brak poczucia straty, jakiegoś ubytku. Ważne jest to, że oni opisują zwykłych Żydów. Nie kadrowych komunistów pochodzenia żydowskiego z KPP, którzy przyjechali do Polski, by zmieniać porządek polityczny, nie arcypolską inteligencję żydowskiego pochodzenia w rodzaju Antoniego Słonimskiego, tylko ludzi szukających tu swojego miejsca. Ci, którzy osiedlali się na powrót w Tarnowie czy Lublinie (choćby na krótko, do pogromów), to byli żydowscy Żydzi niemający żadnych problemów z określeniem własnej tożsamości. Dylematy tożsamościowe inteligenta, który nie wie, czy jest Polakiem, czy Żydem, ich nie dotyczyły. Owszem, byli związani z Polską – mieszkali na jej terenie, współistnieli z Polakami – ten związek był w niektórych przypadkach tym mocniejszy, im większa była niechęć do ZSRR, w którym wielu Żydów po prostu nie chciało mieszkać, nawet jeśli mieli poglądy lewicowe. Jeszcze raz powtórzę: to byli repatrianci, ludzie o niezwykle skomplikowanych losach, czasem mieszane (rosyjsko-żydowskie) małżeństwa uciekające ze wschodu. Jedni należeli do partii i robili jakąś małą karierę, inni przeciwnie – byli, jak to się mówiło, prywaciarzami i władzy nie kochali. Byli też tacy, którzy działali jako prywatna inicjatywa i należeli do partii. Zupełnie jak Polacy. Wracali do Polski, mieszkali w niej, ale częściej wyjeżdżali: przecież do końca lat 40. przeszło połowa ludzi, o których tu mówimy, opuściła Polskę. A większość tych, którzy zostali, wyjechała po 1956 r., kiedy znów otwarto granice dla żydowskich emigrantów. Przejdźmy do marca 1968 r. W świadomości Polaków pokutuje przekonanie, że z kraju wyjechali podówczas szykanowani przez aparat państwowy profesorowie albo przeciwnie: staliniści, których wygryzła ekipa gomułkowska. I to jest kolejny stereotyp. Rzeczywiście, jak się mówi o Marcu, to do głowy od razu przychodzą nazwiska wybitnych intelektualistów: Bauman, Baczko, Kołakowski... W tej okrojonej narracji mieszczą się jeszcze od biedy jacyś ubecy (albo ich dzieci), którzy postanowili zmienić miejsce zamieszkania. Zwolennicy teorii, że w Marcu polscy komuniści wyrzucili żydowskich komunistów, więc w ogóle nie ma co gadać o erupcji antysemityzmu, z lubością przywołają nazwisko Heleny Wolińskiej. To jest rzecz jasna całkowicie wypaczony obraz tamtych wydarzeń. Dwie trzecie wszystkich emigrantów z 1968 r. to ludzie z Łodzi, z Dolnego Śląska, z mniejszych ośrodków żydowskich, które istniały jeszcze w latach 60. Nie wiem, czy robiono takie badania, ale można śmiało założyć, że co drugi emigrant pomarcowy wymieniłby jidysz jako swój język pierwszy. Jak wyjeżdża pół Wałbrzycha, Dzierżoniowa czy Żarów, to nie mamy do czynienia z emigracją przedstawicieli władzy ludowej w rodzaju Jakuba Bermana, który skądinąd uważał się za polskiego patriotę i do Izraela nie chciał pojechać nawet po to, żeby odwiedzić brata. Być może ktoś spośród tych ludzi był związany z aparatem politycznym. Ale przede wszystkim kraj opuścili ostatni drobni żydowscy kupcy i rzemieślnicy. Wyjechali także twórcy kultury jidysz, czyli takiej, która była tworzona wyłącznie w języku żydowskim (pisarze, twórcy teatru, pieśniarze). Tu wychodzimy poza kolejny stereotyp. Uważa się bowiem, że po Marcu wyjechali przede wszystkim Żydzi zasłużeni dla kultury polskiej, podczas gdy jest to tylko część prawdy. Kultura żydowska, w znacznej mierze już tylko świecka, jidyszowa, która rozwijała się gdzieś obok, czasem przenikała się z kulturą polską, czasem nie, również poniosła ogromne straty. Można śmiało powiedzieć, że na marcowej emigracji Polska straciła podwójnie. A inteligencja polska pochodzenia żydowskiego? Jej wpływ na to, co się w Polsce działo, był nie do przecenienia. Ale tu znów wystaje nam spod podszewki stereotyp. Nierzadko dzieli się polskich Żydów dychotomicznie: na morze chałaciarzy, czyli ciemnogród ze sztetlu, oraz kilku całkowicie spolonizowanych intelektualistów żydowskiego pochodzenia (do znudzenia wymienia się trójcę: Tuwim, Rubinstein i Słonimski), którzy wyrastają ponad to morze. Ci trzej są symbolem dla wszystkich, którzy uważają, że najlepszym sposobem na rozwiązanie problemu własnej tożsamości jest asymilacja. Słonimski jest modelowym przykładem: Polak pochodzenia żydowskiego, z powodu pochodzenia ma poglądy lewicowe, jest liberalny w kwestiach światopoglądowych, można go śmiało określić mianem postępowca. Przed wojną wespół z Tuwimem naigrywa się z chałaciarzy, przekonując, że trzeba ich wydźwignąć... No właśnie, wydźwignąć ku czemu? Założenie jest takie, że ten ciemnogród trzeba podnieść na wyższy poziom kultury, którą z założenia jest kultura polska. Słonimski i Tuwim kierują się dokładnie takimi samymi motywacjami jak polscy Żeromszczacy: więcej edukacji, lepsze warunki socjalne, lepsza znajomość polskiego, w ich przypadku również niestety pogarda dla judaizmu i jidysz, „żargonu”, którego nie lubią, nie szanują i nie rozumieją... Istnieje silny stereotyp „dobrego Żyda”, który – jako model regulatywny – jest podsuwany tym, co zostali w Polsce. Przyjmuje to czasem karykaturalną postać w nekrologach. Gdy Jarosław Kurski wspominał na łamach „Gazety Wyborczej” Leopolda Ungera, podkreślił, że Unger znakomicie mówił po polsku. No a jak miał mówić? Gdy gdzieś na świecie umiera jakiś słynny Żyd, od razu chwali się go za nienaganną polszczyznę i podkreśla się miłość do literatury polskiej (czytelnik Mickiewicza!), wykazując jego „lepszość” wobec tych, którzy polskiego tak dobrze nie znali i woleli Szolema Alejchema. A gdyby ten Żyd zamiast Mickiewicza czytał Icchoka Lejbusza Pereca, pisarza nie gorszego od analogicznych pisarzy polskich, nowelisty równie dobrego jak Prus i dramatopisarza, którego „Nocą na starym rynku” jest dla żydowskiej dramaturgii sztuką równie ważną, co „Wesele” Wyspiańskiego (które Perec zresztą znał i z którym jakoś mimochodem dyskutował)? W końcu rodzina Pereca mieszkała na tych ziemiach 500 lat, Perec pół życia spędził w Zamościu, którego rynek unieśmiertelnił w swoim dramacie (znanym na całym świecie), drugie pół w Warszawie, w której Mickiewicz nigdy nie był... Dlaczego z lektury Pereca nie czynimy pochwały? Weźmy dla przeciwwagi takiego Marka Edelmana, bundowca, strażnika grobów, krytyka Izraela, który nie opowiadał się za asymilacją, ale jednocześnie był bardzo sceptyczny, jeśli idzie o odbudowę życia żydowskiego w Polsce po 1989 r. On też zupełnie nie mieści się w granicach tej dwubiegunowej narracji. Co prócz literatury Pereca można wymienić na wsparcie tej tezy? Czy nie jest tak, że po stronie „mam” jest raptem kilka nazwisk, owszem, z długą tradycją, z wielopokoleniowych rodzin zamieszkujących terytorium Polski, ale jednak w liczbie, która blednie w obliczu liczby asymilantów? Zupełnie odwrotnie. To asymilantów jest mniejszość. Spójrzmy tylko na literaturę. W niemądrym podziale na Żydów chałaciarzy i spolonizowanych inteligentów gubi się i literaturę hebrajską, i literaturę jidysz. Tracimy Szmuela Josefa Agnona, izraelskiego noblistę rodem z Buczacza, który w kilku powieściach dał świetny obraz żydowskich polskich Kresów, czy awangardę jidysz, której wystawę dwa lata temu można było obejrzeć w łódzkim Muzeum Sztuki. To są rzeczy supernowoczesne (tak samo jak „Zwrotnica” czy pierwsza Awangarda Krakowska), które różnią się od innych projektów poetyckich tylko tym, że są pisane w jidysz (skądinąd po polsku awangardą zajmują się również Żydzi, ale spolonizowani – różnica między Watem, Jasieńskim, Sternem a Uri Cwi Grinbergiem, Perecem Markiszem, Mejlechem Rawiczem i Henrykiem Berlewim jest taka, że jedni zbliżają się do kultury polskiej poprzez język polski, a drudzy – również podążając drogą eksperymentu – pozostają przy języku jidysz i jego kulturze). Pomiędzy tymi grupami istnieją różnice i podziały, ale one się zacierają, bo np. taki Adam Ważyk świetnie mówił po żydowsku, tylko udawał, że nie mówi, a jego rodzony brat Saul Wagman, który wojny nie przeżył, wydawał w latach 20. antologie nowelistyki jidyszowej w przekładzie na polski, powołując się przy tym na Żeromskiego. Znów Uri Cwi Grinberg, poeta jidyszowy, a później hebrajski, potem nawet izraelski nacjonalista i prawicowiec, pisze wiersze, które sytuują się na pograniczu judaizmu i chrześcijaństwa. Berlewi jako plastyk pracuje w dwóch językach jednocześnie – potrafi zrobić grafiki użytkowe zarówno polskie, jak i żydowskie, projektuje plakaty i okładki książek w obu językach. Więc zgoda: wpływ spolonizowanej inteligencji żydowskiej na przedwojenną polską kulturę i w ogóle na polskie życie publiczne był duży, ale koncentrując się na niej, zapominamy o bezcennej reszcie. Nie mówiąc o pisarzach, poetach i innych twórcach kultury, którzy żyli wyłącznie w żydowskim świecie, tyle że był to świat tutejszy i został zamordowany. Współczesna Polska – jako gospodarz tego obszaru nie tylko w sensie geograficznym, ale jako pewnego procesu dziejowego – jest za jego pamięć odpowiedzialna. Czy to, co mówisz, nie potwierdza tezy, że od 1968 do 1989 r. (gdy nastąpiło odrodzenie gminy żydowskiej) była pustynia: tzn. wraz z Żydami zniknął cały ich dorobek, zatarły się wszelkie ślady, niezależnie od tego, czy utrwalano je w jidysz, czy po polsku? Nie jest prawdą, że między Marcem a końcem PRL-u nic się żydowskiego w Polsce nie działo. Istniały kluby Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce (w większych miastach i w wielu mniejszych ośrodkach na Dolnym Śląsku), istniało coś, co się nazywało środowiskiem żydowskim, gdzie byli różni ludzie, nie tylko warszawscy inteligenci z zasymilowanych rodzin, którzy odkrywali swoje korzenie. Oni nie spędzili 20 lat w szafie, by dopiero po 1989 roku wyjść z ukrycia. Nie jest też zatem tak, że wśród tych, co zostali, mamy jedynie spolonizowanych inteligentów albo grupkę dzieci żydowskich internacjonalistów, która rzekomo rządzi Polską, zaprowadza luksemburgizm i nie zajmuje się niczym innym, jak tylko wynaradawianiem rdzennych Polaków wywodzących się od Piasta i Rzepichy. To kolejny stereotyp: wyjechali wszyscy „żydowscy” Żydzi, a zostali ludzie całkowicie zasymilowani, Polacy pochodzenia żydowskiego, jakoś pamiętający o swoich korzeniach (albo i nie), ale generalnie skłaniający się ku polskości albo też pragnący, jako „salon”, tę polskość w podstępny sposób zlikwidować. Byli też „żydowscy” Żydzi, którzy nie wyjechali, niekoniecznie z Warszawy, nierzadko z mniejszych miast: z Bielawy, z Żarów, z Wałbrzycha. Z różnych powodów, niekoniecznie „tożsamościowych”. Bo czuli się związani z Polską, jaka by nie była, bo mieli starych rodziców, którzy nie mieli już sił jechać dalej, nieżydowskich współmałżonków, pracę, bo poczuwali się do roli strażników grobów, bo bali się podróży w nieznane, bo mieli już spakowane walizki, a ktoś nagle umarł albo władza jednak nie dała paszportu... Na ich historię składają się codzienne sprawy, wizyty w TSKŻ-etach z okazji świąt żydowskich, Jom Kipur w synagodze bez rabina, z garstką modlących się, akademie z okazji rocznicy powstania w getcie, wakacje w „Śródborowiance”, wysyłanie listów do krewnych w Izraelu czy Ameryce. Takie losy polskich Żydów nie mieszczą się w obowiązujących – stereotypowych – narracjach. Oczywiście mówimy łącznie o kilku, najdalej kilkunastu tysiącach ludzi. A najistotniejsze pominięcia Żydów w polskiej historii? Czy mógłbyś wymienić przykłady narracji, w których Żydzi – mimo że uczestniczyli w jakimś przełomowym zdarzeniu historycznym czy politycznym – zostali pominięci? Przykład fundamentalny to „Katyń” Wajdy, gdzie wśród polskich oficerów nie uświadczymy żadnego Żyda, a wiadomo, że było ich tam przynajmniej 10 procent. Zginął tam np. Baruch Steinberg, który od 1936 r. pełnił funkcję Naczelnego Rabina Wojska Polskiego. Wystarczyło nakręcić jedną scenę, w której widać modlącego się Żyda. Dziwne, bo przecież Wajda pokazał, że potrafi, choćby w „Ziemi obiecanej”, przedstawić wielonarodową społeczność, a tu zdecydował się na jednolity narodowy obelisk. Ale to pominięcie nie oznacza, że tych Żydów katyńskich się nie docenia. Przeciwnie, na prawicy mówi się, że pełne zaangażowanie Żydów w sprawę polską, które doprowadziło ich do śmierci w lesie katyńskim, jest godne szacunku. To kolejny stereotypowy i pożądany model żydowskiego losu: Steinberg, który wstępuje do Polskiej Organizacji Wojskowej, potem zostaje Naczelnym Rabinem Wojska Polskiego, wiernie służy Polsce, a następnie ponosi tragiczną śmierć z ręki sowieckich oprawców. No i oczywiście pomija się wkład Żydów w dzieje społeczne II Rzeczypospolitej. To znaczy, pisze się coraz więcej o Żydach, czynią to nawet władze rozmaitych miasteczek na swoich oficjalnych stronach (co kilka lat temu było rzadkością – najwyżej mówiło się o abstrakcyjnej „ludności żydowskiej”, która zginęła z rąk okupanta), ale wciąż tę grupę wyodrębnia się nie tylko wówczas, gdy mowa o religii, języku czy kulturze, ale także o gospodarce. A przecież Żydzi, którzy pracowali i płacili podatki, również, jako obywatele polscy, przyczyniali się do rozwoju kraju, który zamieszkiwali. Gdy mowa o Żydach, wiele nawet najżyczliwszych im osób nie umie się wyzwolić ze stereotypu obcości, przekonania, że Żydzi byli jednak dla Polski jakimś ciężarem, a nie kapitałem ludzkim, jak byśmy współcześnie powiedzieli. Ów „modelowy Żyd” (a takich modeli mamy więcej) jest potrzebny różnym środowiskom. W jakich rolach obsadza się ich w narracjach o Polsce? Z jednej strony Żyd jest bólem fantomowym, bez którego nie można myśleć o polskości, choć trzeba podkreślić, że istnieją środowiska skrajnie prawicowe, które potrafią sobie wyobrazić ową polskość bez Żydów. Skądinąd chciałbym dodać, że endecką Polskę stworzyli, a przynajmniej znacząco wzmocnili dwaj politycy: z jednej strony Edward Gierek, z drugiej zaś kard. Stefan Wyszyński. Oni to bowiem w latach 70. utrwalili wśród Polaków przekonanie, że Polska jest wreszcie jednonarodowa i jednoreligijna. Choć nie było im po drodze, robili to ręka w rękę, w dwóch obszarach polskiego życia publicznego: państwowym i kościelnym. W tym monolitycznym obrazie polskości raz za razem pojawia się widmo Żyda... Powraca nieustannie – raz jako widmo zagazowanej ofiary albo przeciwnie: oficera, który zginął w Katyniu, innym razem jako widmo polskiego inteligenta pochodzenia żydowskiego, który współtworzył liberalne oblicze polskiej kultury („Wiadomości Literackie”, przedwojenny kabaret, powojenną „polską szkołę filmową”), kiedy indziej jeszcze jako przedstawiciela żydokomuny, czyli stalinisty z UB albo jego potomka, który mieszka w ładnej kamienicy w śródmieściu Warszawy i pracuje w znanej gazecie, albo „naszego” izraelskiego generała, który wygrywał wojny z „ich” Arabami, nowojorskiego adwokata, który tylko czyha, by wyrwać Polsce z gardła odszkodowania za żydowskie mienie i w ten sposób ją ograbić, czy amerykańskiego noblisty, który korzenie ma tutaj, choć nigdy w Polsce nie był, bo jego dziadkowie wyjechali z Galicji za czasów Franciszka Józefa... Żyd jest także pewną projekcją, jedną z figur układanki, którą od przeszło dwustu lat nazywa się w Europie „ładem społecznym”: służy albo jako coś, co należy ze społeczeństwa wyeliminować jako uniwersalnie obcego, albo coś, co należy jakoś do reszty społeczeństwa dostosować, niejako wychować czy przysposobić, względnie uczynić awangardą przemian. Żyd bywa zatem wrogiem jako kosmopolita i postępowiec (dla prawicy, która skłonna jest go polubić, o ile jest żydowskim tradycjonalistą, a najlepiej, jeśli mieszka w Izraelu), i jako Izraelczyk albo religiant (dla lewicy, która oczekuje, że razem z nią będzie budował nowy lepszy ład, a z racji historycznych doświadczeń zawsze stanie w szeregach obozu postępowego). Dlatego Żyd bywa barometrem przemian. Każda z tych fantazmatycznych funkcji, które przypisuje się Żydom, jest jednocześnie zaczynem narracji o ich przed- i powojennych losach w Polsce. Tu dotykamy istoty problemu – nie chodzi bowiem o to, że mamy jedną narrację, która ustawia Żydów w pozycji grupy szkalowanej, gnębionej przez Polaków. Chodzi o to, że funkcjonuje zbyt wiele stereotypów, w których nie mieści się większość rzeczywistych losów konkretnych ludzi żydowskiego pochodzenia. Ich opowieść musi wyminąć rafy w postaci wystających wszędzie stereotypowych ujęć. To konieczne, jeżeli chcemy zrozumieć, co się tak naprawdę zdarzyło między obu naszymi narodami w ciągu ostatnich stu lat.
PIOTR PAZIŃSKI jest pisarzem, dziennikarzem, krytykiem literackim i tłumaczem. Od 2000 r. redaktor naczelny miesięcznika „Midrasz”. Laureat Paszportu „Polityki” w dziedzinie literatury (2009) za debiutancka powieść „Pensjonat”. Prócz tego opublikował „Labirynt i drzewo. Studia nad »Ulissesem« Jamesa Joyce’a” (2005) oraz „Dublin z Ulissesem” (2008).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2012