Terapia architekturą. Jak wyglądałoby miasto idealne?

Magdalena Milert, architektka i urbanistka: W przeddzień wyborów samorządowych wydaje mi się niezwykle ważne, by podkreślić, że w dużej mierze od tego, na kogo będziemy głosować w naszych gminach, zależy, jak będzie wyglądać nasze miasto. Zmieńmy to wspólnie.

02.04.2024

Czyta się kilka minut

Zrewitalizowana część Parku Jordana w Krakowie, maj 2021 r. // Fot. Beata Zawrzel / Reporter
Zrewitalizowana część Parku Jordana w Krakowie, maj 2021 r. // Fot. Beata Zawrzel / Reporter

Oryginalne składniki tej broni w filmowym, wybitnie amerykańskim wydaniu to butelka bitej śmietany, pianek marshmallow i nadzienia dyniowego. Gwarantują, że skutecznie przyklei się do twarzy. Specjaliści odradzają nadzienia wiśniowe i truskawkowe ze względu na wizualny efekt, który może wywołać panikę. W pieingu nie chodzi o wyrządzenie fizycznej krzywdy. Ma skutecznie ośmieszyć.

Pieing to po angielsku rzut ciastem (od połączenia pie – „ciasto” i czasownika „rzucać”, czyli throwing). Slapstickowy gag, którego historia sięga początków XX w., gdy pojawił się na ekranie w niemych komediach (najsłynniejsza z tym motywem to „The Sweet Pie And Pie”), przejęty później jako gest protestu wobec autorytetów: polityków, przedsiębiorców i innych postaci, cieszących się przywilejami i władzą. Lista potraktowanych w ten sposób jest długa: od Billa Gatesa przez Andy’ego Warhola po Jeana-Luca Godarda. Ten ostatni akurat był bardzo zadowolony z bycia wziętym na cel i bronił przed aresztem słynnego belgijskiego „torciarza” Noela Godina, który zadał mu publiczny cios.

Zjawisko, o którym powstało multum artykułów, a nawet kilka książek, podsumowuje profesor historii amerykańskiej Alexander Bloom w wywiadzie dla „New York Timesa”: „Ciasta rozładowują gniew i identyfikują cel jako klauna. Pieing reprezentuje karnawałowy typ humoru, w przeciwieństwie do obrzucania przeciwników odchodami czy odpadkami”. Ciastem łatwo się też przejeść, więc gdy ląduje na czyjejś twarzy, ma sygnalizować utratę kontroli – zaatakowany przesadził, nie można go dłużej traktować poważnie.

Wpływ

W Polsce pierwsze skojarzenie z hasłem „pieing” to blog i konto na Instagramie pod taką nazwą, obserwowane przez 70 tys. osób. Prowadzi je Magdalena Milert, absolwentka architektury i urbanistyki na Politechnice Śląskiej. Jej „rzut ciastem” wymierzony jest przede wszystkim w tych, którzy decydują o kształcie przestrzeni publicznej w naszym kraju. I trzeba przyznać, że zwykle na niego zasługują. Memy, od których na „Pieingu” gęsto, dotyczą rozmaitych aspektów architektury, urbanistyki i gospodarki przestrzennej, którymi zajmuje się autorka. Ostatnio są to głównie kwestie mieszkaniowe.

Magdalena Milert // Fot. Adrianna Sołtys / archiwum prywatne

„Pracowałam kilka lat w biurach architektonicznych, ale uznałam, że to nie moja bajka. Rzuciłam tę pracę na rzecz opowiadania o tym, jak robić miasto” – pisze Milert na stronie. Dopytuję, co wpłynęło na tę decyzję, mając w pamięci artykuł opublikowany niedawno przez stołeczną „Gazetę Wyborczą”, podsumowujący badania nastrojów przeprowadzone wśród studentów architektury oraz ich nauczycieli akademickich (łącznie 2,2 tys. studentów i 200 wykładowców z całego kraju przepytanych przez członków Stowarzyszenia Akademickiego Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej). Tekst odbił się szerokim echem nie tylko w branży, bo ujawnił, że 78 proc. wybierających ten zawód skarżyło się na problemy psychiczne związane z obciążeniem nauką. Zarwane noce spędzone na niekończącym się poprawianiu projektów są standardem już na etapie studiów. Tymczasem poświęcenie, jak wynika z tego samego badania, idzie na marne, bo choć prawie 90 proc. absolwentów uważa zawód architekta za ważny i wyjątkowy, zostaje w nim zaledwie połowa.

Milert potwierdza tę diagnozę: – Praca projektowa ma nikły wpływ na zmienianie miasta. Pracownie nie zapewniają zatrudnienia na umowę o pracę, więc na śmieciówce czy B2B nikt nie będzie się wykłócał o idee, skoro nie ma gwarancji zatrudnienia – mówi. Długo gryzła ją świadomość, że w ciągu dnia, pracując w kolejnych biurach projektowych, bierze udział w tworzeniu średniej lub kiepskiej architektury, a wieczorami czyta książki mówiące o tym, że istnieje coś takiego jak psychologia środowiskowa, psychologia przestrzeni i że należy walczyć o dobre miasta: – Moje odejście z branży było powiązane z bardzo silnym kryzysem psychicznym. Zaczęło się od nerwobóli w klatce piersiowej, myślałam, że mam problemy z sercem. Po długim L-4 postanowiłam, że nie wrócę do biura.

Wielu absolwentów, rezygnując z dalszej kariery jako „mgr inż. arch.”, wyżywa się twórczo przy projektowaniu grafiki. Magdalena Milert też się nią zajęła, pracując jako wolny strzelec. Najwięcej ofert dotyczyło tego, co dziś fachowo określa się „tworzeniem treści w mediach społecznościowych”. Wykorzystała te doświadczenia, tworząc „Pieing” z potrzeby wypowiadania się na temat architektury, bo nie przestała się nią interesować.

Przyciągała uwagę odbiorców, publikując ciekawostki i stale ulepszając treści na bazie tego, co ludzie chcą oglądać. „Pieing” wyróżniał się tym, że od początku wyglądał profesjonalnie. Stopniowo stał się tak popularny, że zmusił ją do założenia własnej firmy. Okazało się, że jako komentatorka i edukatorka ma większy wpływ na wprowadzanie zmian w miejskim otoczeniu, niż miałaby, projektując.

Zrzut z Instagrama Magdaleny Milert (pieing) // www.instagram.com/pieing

Wstyd

Pomysłowe i spójne graficznie wpisy na „Pieingu” prowokują dyskusje, nazywając po imieniu zjawiska, które dają się we znaki zwłaszcza młodszym odbiorcom. Nie bez powodu najchętniej komentowane są wątki związane z mieszkalnictwem. Tak było, gdy Milert obnażyła działania flipperów, zasypujących klatki schodowe ulotkami, w których podszywają się pod pary lub rodziny szukające własnego kąta, by kupić tanio mieszkania bezpośrednio od właścicieli i sprzedać za wyższą cenę. Strzał był celny, o czym świadczyły również obelgi, które posypały się pod jej adresem.

Falę osobistych zwierzeń wywołał natomiast wpis, w którym autorka przyznała się do wstydu, jaki sama odczuwała, mieszkając w okresie dzieciństwa w 38-metrowym mieszkaniu razem z dziadkami – bez szans na zaproszenie kolegów. „Okazało się, że dla wielu osób to temat ważny, powracający podczas opisywania domu na lekcji, przeglądania starych zdjęć, wyposażania swojego M” – skomentowała potem.

– Mieszkanie to miejsce, które powinno być bezpieczne. Sugeruje to już związane z nim słownictwo: ciepłe gniazdko, dach nad głową, własny kąt, domowe pielesze, cicha przystań. Ma ogromny wpływ na życie – mówi Milert. – Można to porównać dzięki wskazaniu poziomu deprywacji mieszkaniowej, na którą składają się takie czynniki jak niewystarczająca wielkość i zły stan techniczny lokalu. Przyczyniają się one do problemów zdrowotnych, mogą także mieć szkodliwy wpływ na rozwój dzieci – dodaje, zaznaczając, że wymieni tylko kilka najważniejszych aspektów, bo temat jest na tyle obszerny, że nadawałby się na książkę.

– Zła jakość powietrza, wilgoć, słaba wentylacja i brud mogą prowadzić do wykwitów pleśni, rozwoju roztoczy i innych alergenów. Badania wskazują, że dzieci z takich domów gorzej się uczą, nie podejmują nauki na wyższych poziomach. Ekstremalnie niskie i wysokie temperatury wiążą się ze zwiększoną śmiertelnością. Od lat możemy obserwować podwyższone statystyki umieralności seniorów w trakcie upalnych dni. Najbardziej narażeni są tzw. niewolnicy czwartego piętra, czyli osoby żyjące w bloku bez windy, mające ograniczone możliwości poruszania się.

By to zmienić, trzeba głośno mówić o tym, jakie standardy domostw są poniżej dopuszczalnej normy. W 2005 r. Polska, obok Łotwy i Litwy, była krajem o największym udziale dzieci i młodzieży żyjących w bardzo złych warunkach mieszkaniowych. I choć inne wskaźniki deprywacji od tamtego czasu stopniowo się poprawiają (jak choćby przeciętna wielkość mieszkania), to pod względem przeludnienia lokali Polska wciąż znajduje się w ogonie Europy.

Kontekst bezpieczeństwa pojawia się też w naszej rozmowie w odniesieniu do przestrzeni publicznej, jako echo dramatycznego zdarzenia, jakim był brutalny gwałt i zabójstwo młodej Białorusinki w centrum Warszawy: – Nie bez powodu najgorzej pod tym względem wyglądają centra, które oddane są pod kluby oraz najem krótkoterminowy – mówi Milert. – W Krakowie do centrum nie idzie praktycznie nikt, kto tam mieszka. Sama pracowałam na jednej z ulic odchodzących od Rynku Głównego i powrót z pracy w czwartkowe i piątkowe popołudnie wiązał się z zaczepkami pijanych turystów. Nie czułam się tam bezpiecznie. Ten strach jest czymś, w czym wzrastamy.

Według Milert rozwiązaniem jest feministyczne miejskie projektowanie. Ten termin rozumie jednak szerzej niż dążenie do eliminacji obaw przed samotnymi powrotami do domu przez centrum, gdy jest się kobietą: – To projektowanie równościowe, a nie tylko „dla kobiet”. Tworzenie miast dla młodych rodziców, którzy mogą bezpiecznie i łatwo dotrzeć z wózkiem do danego miejsca, miast dla osób poruszających się na rowerze, niezależnie od wieku i płci. Miasta feministyczne są po prostu zaprzeczeniem patriarchalnego rozumienia świata, w którym to mężczyzna jest siłą wytwórczą, porusza się tylko na kursie dom-praca-dom, a role opiekuńcze przeznaczone są dla kobiet, którym dodatkowo jest trudniej się po takim mieście przemieszczać choćby ze względu na rozlokowanie funkcji usługowych.

Głos

„Wyśmiewanie jest najpotężniejszą bronią, bo niezmiernie trudno przeciwstawić się kpinom” – czytam w poradniku dla aktywistów „Rules for Radicals”. Jak wyjaśniała aktywna na przełomie wieków w San Francisco grupa Biotic Baking Brigade, uchodząca za „flan-archistów” („flan” to rodzaj cienkiego ciasta), jeszcze jeden wiec zorganizowany w mieście, w którym co rusz ktoś protestuje, może umknąć znudzonym demonstracjami dziennikarzom. Gniewne listy do redakcji trafiają zwykle do śmietnika. Tymczasem żałosny i śmieszny zarazem widok, jaki gwarantuje celny rzut ciastem, tworzy – choćby na moment – szczelinę w medialnym murze. Ta chwila wystarcza, by wyłożyć powody, dla których zaatakowane osoby zasługiwały na to, by je ukarać.

Od Magdaleny Milert dostaje się zarówno środowisku architektonicznemu, jak i urzędnikom, którzy decydują o wyglądzie polskich miast. Jak mówi, pozbyła się złudzeń, że można dziś łączyć ideowość z tworzeniem architektury odpowiadającej szczytnym założeniom, jak w środowisku modernistów przed drugą wojną światową, gdy realizowano choćby pierwsze osiedla społeczne z myślą o poprawie jakości życia gorzej sytuowanych mieszkańców, zwłaszcza robotników. Dziś polska przestrzeń publiczna jest owocem przepisów, kultury i przyzwyczajeń. Weźmy tendencje do „betonozy”, w jaką zmieniają się rynki wielu miast. Przepisy, na których oparte są przetargi, nakazują stosowanie materiałów tanich, trwałych i polskich. Konserwatorzy niechętnie zgadzają się na sadzenie drzew, argumentując to wymogiem ochrony elewacji. Skwery z drzewami kojarzą się z koniecznością grabienia liści, a powidoki poprzedniej epoki sprawiają, że włodarze wolą „uporządkować teren”, czyli wybrukować.

– Jest trochę pracowni, które starają się tworzyć budownictwo przemyślane, wpisujące się w kontekst, czasem nawet robią coś dla społeczności, jednak w głównej mierze działania opierają się na kapitalistycznym wykorzystywaniu gruntu i powierzchni użytkowej – mówi. – Jedyne, co może poprawić jakość architektury to obecnie przepisy prawa, zarówno te polskie, jak i unijne. Tu zaś dużo do powiedzenia mają samorządy, wprowadzające plany zagospodarowania przestrzennego, które określają precyzyjnie granice rozwoju miast i zasady zagospodarowania już zurbanizowanych terenów. O jakości tych decyzji świadczy niekończący się wysyp „pieingowych” memów z przykładami rozmaitych patologii. – Przestrzeń naszych miast nie jest tworem naturalnym, została zaprojektowana. Owszem, był to proces wielowątkowy, bardzo złożony i nawarstwiający się. Za konkretnymi decyzjami stały konkretne osoby.

Główne grzechy polskich władz to według Milert kadencyjność i krótkowzroczność planowania oraz silosowość organizacyjna, czyli sytuacja, w której poszczególne komórki decyzyjne mają różne cele i działają zupełnie rozbieżnie, nie analizując wpływu swoich decyzji na otoczenie. Zaznacza jednak, że w procesie tworzenia miast istnieje sprzężenie zwrotne; nie jest tak, że po jednej, uprzywilejowanej stronie znajduje się decydent, a po drugiej bierny mieszkaniec. – O ile dawniej pewne ustalenia mogły nie należeć do przeciętnej Magdy czy Beaty, teraz mamy takie narzędzia jak budżet obywatelski, inicjatywy ustawodawcze czy prawo wyborcze. W przeddzień wyborów samorządowych wydaje mi się niezwykle ważne, by podkreślić, że w dużej mierze od tego, na kogo będziemy głosować w naszych gminach zależy to, jak będzie wyglądać nasze miasto. To tu klaruje się polityka przestrzenna, transportowa, uchwalany jest budżet, od którego zależeć będzie, czy powstanie nowy park, czy działka zostanie sprzedana pod kolejny apartamentowiec na najem krótkoterminowy.

Kompleks

O celności „pieingowych” ciosów świadczą reakcje publiki, która nierzadko też podsuwa ważne tematy. Milert – podobnie jak miejscy aktywiści działający w terenie – jest głosem sporej grupy młodszych mieszkańców obciążonych kredytami albo bez szans na ich pozyskanie, z kosztami wynajmu częstokroć pochłaniającymi połowę dochodów lub dzielącymi wciąż mieszkanie z rodzicem z przyczyn ekonomicznych. Zainteresowani architekturą i polityką miejską, rozczarowani działaniami polityków i projektantów. Z zaangażowaniem komentują wątki dotyczące zatłoczenia polskich miast, wysokich kosztów życia w dużych ośrodkach, suburbanizacji, czyli przenoszenia się na tereny podmiejskie w poszukiwaniu cenowo dostępnego mieszkania o większym metrażu, której skutkiem, jak zwraca uwagę Milert, jest często wykluczenie komunikacyjne, bo nastolatkowie uzależnieni są od samochodu rodziców albo rzadko kursującego autobusu.

„Pieing” w jej wydaniu to zero demagogii, orężem jest nie torcik, lecz konkret. Przeciwnikom trudno nazwać jej głos fanaberią, bo każdą wypowiedź podpiera fachową wiedzą. Przywołuje statystyki, przepisy. Rozwiewa mity, jak ten dotyczący turystyki, która dla miejskich włodarzy była wyznacznikiem sukcesu, a dla stałych mieszkańców bywa przekleństwem. – Opór ciągle wynika z kompleksów i myślenia o mieście jako wartościowym w momencie, gdy przyciąga ono jak najwięcej turystów. Po drugie musimy pamiętać, że wiele miast przeobraziło się pod potrzeby turystów w ciągu ostatnich 20 lat, od momentu otwarcia granic na mocy układu z Schengen, a wiele samorządów dalej jest zarządzanych przez te same osoby, które wprowadzały polityki turystyczne dwie dekady temu – mówi i jako przykład podaje Kraków. – W efekcie nie ma nowej siły, która krytycznie zmieni myślenie o mieście. By zmierzyć się z tym wyzwaniem, potrzeba szeregu działań – od zmiany komunikatu do turysty, który często brzmi „hej, u nas jest tani alkohol!”, przez ograniczanie dni możliwych do wystawiania mieszkania w najmie krótkoterminowym, wzmożone patrole policji, które będą dbać o bezpieczeństwo nocnych, imprezowych ulic, wdrażanie polityki zakazu sprzedaży alkoholu w godzinach wieczorno-nocnych, po kierowanie oferty kulturalnej do samych mieszkańców, oddawanie im miasta pod lokalne usługi rozrywki innej niż pielgrzymka po pubach.

No dobrze, ale czy w ciągu tych 20 lat, jakie upłynęły od otwarcia granic, coś się może jednak też zmieniło w polskich miastach na lepsze, choćby dzięki pozyskaniu unijnych funduszy? – Bardzo wiele, zwłaszcza jeśli prześledzimy sobie, gdzie zostały wydatkowane pieniądze – przyznaje Milert i znów, jak lubi, powołuje się na dane. – Głębokiej deprywacji mieszkaniowej 20 lat temu doświadczało co trzecie polskie dziecko. W 2020 r. takich warunkach mieszkało tylko 7,9 proc. ludności  Polski. Inwestowano w infrastrukturę transportową, termomodernizacje, placówki publiczne. Widać coraz więcej ścieżek rowerowych, stojaków, co przekłada się na lepszą jakość powietrza i dostęp do tras rekreacyjnych, poprawiła się polityka segregacji odpadów – wylicza, zauważając jednak, że beneficjentami zmian były większe miasta.

Projekt

70 tys. obserwatorów to już populacja miasteczka. W takim razie jak wyglądałoby idealne miasto według Magdaleny Milert, gdyby mogła nim rządzić? – pytam, świadoma, że za bezkompromisowość wielu rzuciłoby chętnie ciastem także w nią. Odpowiedź jest przezorna: – Daleka jestem od monarchistycznych zapędów, dlatego urządzanie chętnie oddałabym pod projektowanie demokratyczne. Z zastrzeżeniem, że nie byłaby to partycypacja po polsku. A więc liczyłyby się tu głosy nie tylko tych, którzy na spotkaniach najgłośniej artykułują swoje postulaty.

Dobra przestrzeń to dla niej taka, która nie wyklucza grup najbardziej wrażliwych i przy pomocy drobnych działań próbuje zmieniać jakość życia właśnie tych, którym jest najtrudniej. – Byłoby to więc miasto zielone, bez barier architektonicznych, czyli schodów, za ciężkich drzwi, przejść podziemnych, za to z wygodnym transportem zbiorowym, mieszkaniami dostępnymi, cieniem i ławkami – mówi. – Nie brzmi to spektakularnie, ale za dużo mamy wielkich inwestycji robiących efekt „wow”, a za mało skupiamy się na projektowaniu przyjemnej codzienności.

I o tej potrzebie odczuwania przyjemności „Pieing” często nam przypomina. Nie bez powodu też na znaczeniu zyskuje ostatnio termin „terapia architekturą”, kojarzony dotąd z tworzeniem miejsc takich jak ośrodki rehabilitacji czy opieki, gdzie odpowiednie zagospodarowanie przestrzeni służy poprawie zdrowia.  A przecież już od czasów Karty Ateńskiej zieleń, dostęp do naturalnego światła, optymalny dla zdrowia poziom wilgotności powietrza czy stopień natężenia hałasu to dobra podstawowe, które należą się każdemu mieszkańcowi – bez recepty. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2024