Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Mimo pacyfikacji - dokonywanych od trzech miesięcy przez oddziały specjalne uzbrojone w czołgi - rebelianci wciąż nie mają zamiaru się poddać. Jednak protesty z rzadka docierają do Damaszku i Aleppo, drugiego pod względem wielkości miasta Syrii - tymczasem bez tego nie ma mowy o obaleniu reżimu.
Im więcej czasu mija, tym silniej wychodzi na jaw, jak bardzo podzielone jest syryjskie społeczeństwo i jak strach przed religijną wojną domową powstrzymuje miliony przed buntem. Zarówno związani z rządem wyznawcy szyizmu, jak i chrześcijanie oraz druzowie są nieufni wobec powstańców, którzy rekrutują się spośród sunnitów, stanowiących większość społeczeństwa. Na dodatek wśród samych sunnitów nie każdy ma ochotę, by skakać na główkę do basenu, nie mając pojęcia, czy pod taflą wody - zamiast obiecywanej demokracji - nie kryje się radykalny islamski reżim, marzący o krwawej zemście za kilkadziesiąt lat szykan.
Ani w świecie arabskim, ani na Zachodzie nie ma dziś mocarstwa zdolnego cokolwiek nakazać Syrii. Dlatego coraz częściej możni tego świata spoglądają w stronę Turcji: błyskawicznie rozwijającego się kraju, rządzonego przez umiarkowaną partię islamską. Stambuł potrafi równocześnie być wiarygodnym członkiem NATO, jak też utrzymywać ciepłe stosunki z Damaszkiem, wsparte potężnymi inwestycjami gospodarczymi. Turecki premier Erdogan jest w stałym kontakcie z prezydentem Assadem i ponoć od tygodni próbuje wymóc na nim początek realnych reform politycznych. Jeśli ktokolwiek ma dziś szansę uchronić Syrię przed wojną domową na wzór Iraku sprzed kilku lat, to chyba tylko on.