Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wielu ciężarnym kobietom mieszkającym z dala od miast nie wykonano w porę badań USG i badań biochemicznych krwi. Brakuje sprzętu, a po co kierować „do miasta”, jeśli i tak nie można usunąć? Dezinformacyjna kampania środowisk pro-life sprawiła, że wiele osób uważa diagnostykę prenatalną za „służącą aborcji”.
Tymczasem badania te często ratują życie – matki, dziecka albo obojga. U wielu ciężarnych nie wykryto więc w porę: łożyska przodującego (śmiertelne zagrożenie dla matki), potencjalnie śmiertelnego dla ciężarnej i dziecka stanu przedrzucawkowego (można go opóźnić albo mu zapobiec, podając aspirynę, ale trzeba wiedzieć, że kobieta jest w grupie ryzyka), małowodzia. Tych ciężarnych nie hospitalizowano, by ciążę „podtrzymać” i doprowadzić do narodzin dziecka o małej, ale pozwalającej przeżyć wadze. Wykonano też mniej wewnątrzmacicznych operacji płodu (wady kardiologiczne, przepuklina przeponowa). O tych kobietach milczą politycy i statystyki. Mówią o nich ginekolodzy-położnicy ze szpitali o trzecim (najwyższym) stopniu referencyjności. Klną i błagają: „Dajcie nam pracować!”.
Czytaj także: Prawdziwe ofiary gier aborcją. Na świat przyjdzie więcej chorych niemowląt, których wady można było zoperować w łonie matki.
U podstaw decyzji o zakazie aborcji nie leżała troska o ochronę życia. Już w latach 90. wytykano prawicy, że najniższy wskaźnik terminacji ciąży jest w krajach, gdzie jest ona legalna. Odpowiadali: „Nie o to chodzi! Trzeba się opowiedzieć”. Jarosław Kaczyński „się opowiedział” i przyznał, że „aborcję można sobie załatwić za granicą”. Pokazują to dane: kliniki w Czechach, Austrii, Niemczech przyjęły w ostatnim czasie więcej Polek. Kobieta potrzebująca pomocy wrzuca w wyszukiwarkę hasło „aborcja za granicą”. Na zabieg nawet nie musi mieć pieniędzy. Zapłacą wolontariusze. ©℗